SB nie mogła ich dopaść. Tajemnica sukcesu podziemnego wydawnictwa

SB nie mogła ich dopaść. Tajemnica sukcesu podziemnego wydawnictwa

Dodano: 
Jeden z numerów „Małej Polski” wydanych podczas pielgrzymki Jana Pawła II.
Jeden z numerów „Małej Polski” wydanych podczas pielgrzymki Jana Pawła II. Źródło: Archiwum Władysława Tyrańskiego
Władysław Masłowski wymyślił, że nasze podziemne przedsięwzięcie wydawnicze będzie działać jak przedwojenna spółka akcyjna: wypuści się akcje, zbierze kapitał zakładowy, i za te pieniądze powstanie gazeta. Pismo będzie się sprzedawać i przynosić zyski dzielone między akcjonariuszy. I to wszystko konsekwentnie wdrożył.

Władysław Tyrański

W 1981 roku tuż po wakacjach wyjechałem do Wiednia. Wyjeżdżałem już wcześniej na Zachód do pracy, początkowo jako student na tzw. saksy. Taką możliwość dał w latach 70. Polakom Edward Gierek. Na Zachód mógł wyjechać każdy, kto udowodnił, że ma na koncie bankowym 150 dolarów. No i dostał paszport, który odbierał na milicji i tam go oddawał po przyjeździe. Tym razem pojechałem do Austrii. Dochodziły tam wiadomości z kraju, zwłaszcza w okresie nasilania się jesiennych strajków, m.in. w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarnictwa w Warszawie.

Polacy w Wiedniu twierdzili, że sprawa jest raczej przesadzona i Jaruzelski wprowadzi stan wyjątkowy, czy, jak to się wówczas nazywało, stan wojenny. Raczej nie mieliśmy wiedzy, co to takiego. Likwidując – 2 grudnia 1981 – strajk w szkole pożarnictwa, Jaruzelski pokazał, że posiada siłę i przewagę nad „Solidarnością”. Polacy, którzy do Wiednia przyjeżdżali masowo pociągiem „Chopin”, twierdzili, że jest to ostatni moment, by opuścić PRL, bo – jak mówili – będzie w Polsce wojna.

Czytaj też:
Baza wojskowa „schowana” na uczelni. Niezwykłe zdjęcia z ukrycia

W niedzielę 13 grudnia 1981 obudziłem się rano, gdy ktoś wbiegł do naszego mieszkania i krzyknął: „W Polsce wojna!”. Wiadomość o tym dotarła nie tylko do mnie, ale i do licznych Polaków, którzy wkrótce zebrali się na Mexico Platz. Miejsce to znali wszyscy rodacy. Znajdowały się tam tanie sklepy żydowskie, m.in. z proszkiem do prania w dużych kilkukilogramowych pudłach. To był rarytas kupowany wtedy masowo przez Polaków wracających do kraju. Targali te pudla do pociągu jak cenną zdobycz. Oprócz proszku w tych sklepach było wszystko, czego w Polsce brakowało.

W pierwszych dniach grudnia 1981 r. i ja dokonałem koniecznych zakupów. Żyłem w przekonaniu, że wracam na święta Bożego Narodzenia do domu. Ale tego13 grudnia zadałem sobie pytanie: Co robić? Zostać czy wracać? Jeśli wracać to od razu, bo później to raczej będzie ciężko podjąć taką decyzję. W Krakowie zostawiłem żonę i roczną córkę. Postanowiłem wracać i to natychmiast. Spakowałem się i poszedłem na dworzec, by wsiąść do pociągu „Chopin”, odjeżdżającego bodajże o godz. 22. Wcześniej znajomi pytali: „Po co wracasz? Wszyscy wyjeżdżają z Polski, a ty wracasz?”.

Odpowiadałem po szpanersku: „Chłopaki, jadę do powstania!”. A oni patrzyli na mnie dziwnie.

Dworzec Wien Südbahnhof w l. 1956–2009. (Zdjęcie z 2005 r.)

Na dworcu Wien Südbahnhof doszło do historycznej sceny: na peronie stał tłum ludzi, a gotowy do odjazdu pociąg stał prawie pusty. Zacząłem się zastanawiać, po co ci ludzie przyszli na dworzec? Dlaczego nie wsiadają do pociągu? Wszyscy stali i czekali. Ten pociąg w ostatnim czasie był wyładowany ludźmi, jednak 13 grudnia wsiadło do niego zaledwie kilkadziesiąt osób. Tym pociągiem docierała z Polski do Austrii poczta od najbliższych z kraju i różnego rodzaju przesyłki przywożone przez znajomych. W drugą stronę także. 13 grudnia nikt niczego nie podawał. Na peronie mimo obecności setek ludzi zalegała cisza. Gdy pociąg ruszył, przez ten uciszony peron przetoczyły się narastające oklaski. Były dla tych, którzy mimo wszystko wracali. Zrobiło to niesamowite wrażenie na wszystkich. Pamiętam to do dziś, mimo że minęło ponad 30 lat. Była to tzw. chwila dziejowa – 13 grudnia 1981 wieczorem na wiedeńskim dworcu Südbahnhof.

Podróż pociągiem z Wiednia minęła mi spokojnie i w poniedziałkowy poranek wylądowałem w Katowicach. Widoki były raczej normalne. Może tylko ludzie spoglądali na siebie z pytaniem w oczach: co to będzie? W nocy kolejarze i celnicy dopytywali w pociągu, po co wracamy. Jeden z nich powiedział, że to wszystko, co się dzieje teraz, miało się odbyć rok wcześniej, bo w grudniu 1980 roku wydana mu została broń osobista, jak i innym kolejarzom.

Po powrocie oddałem na milicji paszport i wróciłem do pracy, do Ośrodka Badań Prasoznawczych w Krakowie, którego dyrektorem był prof. Walery Pisarek. Było to jeszcze przed masakrą górników w kopalni „Wujek” 16 grudnia 1981. Znajomi dziwili się na mój widok. Przecież byłem w Wiedniu. Dlaczego wróciłem? Profesor Pisarek ujrzawszy mnie też się zafrasował i powiedział z namysłem, że ze względu na moją postawę społeczno-polityczną, jak to się wtedy mówiło, z przyjazdem powinienem jednak poczekać.

Krakowski Ośrodek Badań Prasoznawczych był jednostką badawczą w strukturze Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa-Książka-Ruch”. Był traktowany jak redakcja prasowa. 13 grudnia 1981 roku, tak jak prawie wszystkie redakcje prasowe, został zawieszony. Pracownicy zostali wysłani na przymusowy urlop. Było przyjemnie, bo nie musiało się pracować.

Mieliśmy czas na myślenie. Ogólnie było ponuro, strajk w ówczesnej Hucie Lenina (obecnie Huta Sendzimira) został rozbity, ruch oporu wobec komuny praktycznie nie istniał. Moim kierownikiem w Pracowni Analizy i Zawartości Prasy w OBP był Władysław Masłowski. Zastanawialiśmy się – co robić? Jak dać wyraz naszemu sprzeciwowi wobec reżimu. Po „długich, nocnych Polaków rozmowach” doszliśmy do konkluzji, że każdy, kto chce stawić komunie opór, powinien zwalczać ją tym, co umie najlepiej. Czyli, jak ktoś umie pisać, to niech pisze. Zacząłem więc spisywać relacje ludzi zaangażowanych w działalność antyreżimową. Pierwszą relację zrobiłem z Barbarą Billik – moją znajomą – związaną z KPN. Została internowana, ale zwolniono ją na Święta. Nagrałem jej opowieść, a następnie spisałem na maszynie. Zacząłem to kolportować. To była o moja pierwsza antyreżimowa bibuła w stanie wojennym.

Władysław Tyrański, 1985 r.

Po paru tygodniach rozpoczęła się tzw. weryfikacja pracowników Ośrodka przez specjalnie powołaną komisję weryfikacyjną, tak jak wszystkich dziennikarzy w Polsce. Komisja weryfikowała naszą świadomość społeczno-polityczną. Na jej czele stał niejaki Andrzej Nartowski, który wówczas był wykładowcą nauk politycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim, a po 1989 roku „znakomitym” doradcą bankowym, piszącym m.in. w pismach dla kobiet. Ten uznany obywatel III RP był w PRL ideologicznym strażnikiem jej ustroju. Nartowski podczas rozmowy weryfikacyjnej zadał mi pytanie: co ja sądzę o zamachach stanu? Było to „pytanie tendencyjne”, jak z filmu „Rejs” Piwowskiego, ponieważ nie było sposobu odpowiedzieć na nie bez opowiedzenia się za lub przeciw Jaruzelskiemu, oskarżanemu wtedy przez „Solidarność” właśnie o dokonanie w Polsce zamachu stanu. Postanowiłem otwarcie opowiedzieć się po stronie „Solidarności”.

Wyznałem więc, że zamach stanu w Polsce to nic nowego, był zamach majowy Piłsudskiego przed wojną, a teraz może być następny. Nie jest to dosłowny cytat z mojej wypowiedzi, raczej staram się oddać jej sens, ponieważ byłem dość zdenerwowany, co spowodowało, że wypowiedziane tam słowa bezpowrotnie wyleciały mi z pamięci. Po wielu latach zapytałem o przebieg tej rozmowy weryfikacyjnej profesora Pisarka, który był przy niej z urzędu jako dyrektor OBP. Profesor odrzekł: „Co ja z panem miałem! Pan tylko powtarzał w kółko zamach i zamach. Po pana wyjściu powiedziałem komisji, że pan po prostu tak ma, chodzi pan i opowiada wszystkim zamach, zamach i zamach. Komisja wzięła to za objaw zdziwaczenia i postanowiła pana zweryfikować pozytywnie”.

Jeśli tak było naprawdę, to sądzę, że głównym powodem mojej pozytywnej weryfikacji nie były chyba objawy dziwactwa, ale raczej nieszczególna chęć komisji do robienia krzywdy pracownikom Ośrodka. Zgodził się z tym sam Profesor. Z czego to wynikało – nie wiem. Wiem jednak, że tzw. krakówek, czyli sieć towarzyskich powiązań, zależności i uzależnień działa w Krakowie do dzisiaj, ma więc swoją uświęconą tradycję. W wyniku weryfikacji w OBP nikogo nie zwolniono. Wydawało mi się to trochę dziwne, ale nadal miałem pracę.

Po zakończeniu przymusowego urlopu, na początku 1982 roku, z Masłowskim, który w wyniku weryfikacji stracił stanowisko kierownicze, mieliśmy wspólna ideę, by dla uciemiężonej przez Jaruzelskiego ojczyzny każdy robił to, co najlepiej umie. W naszym wypadku była to umiejętność pisania. Tak narodził się plan wydawania własnej, podziemnej gazety. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę z trudności, jakie stoją przed nami. Trzeba było posiadać drukarnię, której nie mieliśmy – bo, co z tego, że się tekst napisze, skoro nie będzie go gdzie wydrukować. Postanowiliśmy wobec tego wydawać – bez drukowania – biuletyn agencyjny, który miał być przekazywany istniejącym już od jakiegoś czasu podziemnym redakcjom, by te z kolei mogły zamieszczone przez nas wiadomości wykorzystywać. Pomysł z pozoru był dobry, ale okazał się mało chwytliwy. Nasze pisemko nosiło nazwę „Na stronie”. Ten tytuł ja wymyśliłem. Było wydawane w kilku egzemplarzach sporządzanych na maszynie do pisania. Nikt jednak z podziemia nie chciał przedrukowywać naszych tekstów – mieli własne. Po kilku wydanych numerach „Na stronie” straciliśmy ochotę do dalszego angażowania się w to pismo.

Czytaj też:
„Czuję, że już po mnie!”. Torba z bibułą i rewizja w autobusie

W grudniu 1981 roku Masłowski – we własnym zakresie – zaczął pisać kronikę stanu wojennego. Było to z założenia dzieło do szuflady. Inicjatywa polegała na spisywaniu wszystkiego, co do niego doszło – łącznie z ulotkami, bibułą, plotkami, dowcipami, streszczeniami tekstów z gazet reżimowych. Masłowski spodziewał się, że podziemna bibuła w Krakowie to będzie może jedno pisemko ukazujące się raz na dwa tygodnie. Wychodził z założenia, że to wszystko trzeba zachować, czyli przepisać. Wkrótce okazało się, że w ciągu dwóch tygodni ukazuje się nie jedno, ale kilkanaście podziemnych pism. Zaczęło go to przerastać, ale pracowicie przepisywał wszystko dzień po dniu przez osiem miesięcy – chyba do lipca 1982 roku. Moje zaangażowanie w to przedsięwzięcie polegało na przepisywaniu tej kroniki i rozpowszechnianiu jej. Powstawała ona nie jako druk do czytania na bieżąco, ale raczej jako świadectwo dla potomnych. Masłowski spisał tego wielką ilość – jest tego około 1 700 stron maszynopisu. Jestem w posiadaniu jednego z kilku egzemplarzy tej kroniki. Warto by to może jakoś wydać drukiem, ale na razie nie znalazłem wydawcy. A szkoda, bo dzieło jest unikalne w skali kraju.

W pewnym momencie Masłowski zaczął również współpracować z podziemnym pismem „Dzień”, które ukazywało się w Krakowie robione przez działaczy podziemnej „Solidarności” na Akademii Górniczo-Hutniczej. „Dzień” zaczął drukować dwustronny dodatek o nazwie „Mała Polska”. Redagował go Masłowski, o czym wtedy nie wiedziałem. W lutym 1983 roku pokazał mi ten dodatek. Po przeczytaniu stwierdziłem, że może by to i dobre było. Po jakimś czasie wyznał, że to jego robota. Uznałem, że skoro ten dodatek jest na tak dobrym poziomie, to można by go robić na większą skalę. Wtedy zawiązaliśmy duet redaktorsko-wydawniczy „mały Władek z dużym Władkiem” – Masłowski był dość postawny – przy czym od razu było wiadomo, że duży Władek nadaje się wyłącznie do redagowania i pisania. Dlatego, by zaistniało, musiał ktoś zorganizować całą resztę – czyli druk i kolportaż.

Wypadło na mnie. Ale oprócz pisania, które mnie najbardziej bawiło, trzeba było odwalić również i pozostałą robotę. Dlatego musiałem najpierw nauczyć się drukowania. Na naukę poszedłem do człowieka z pisma „Dzień”, który pokazał mi, jak się drukuje na tzw. ramce. Wspólnie wydrukowaliśmy kilka numerów jego bibuły. Po paru tygodniach mu podziękowałem, informując, że teraz już sami będziemy drukować „Małą Polskę”. Od kwietnia lub maja 1983 roku „Mała Polska” zaczęła ukazywać się samodzielnie z nadtytułem „Pismo Niezależne”. W podtytule, jako nazwa wydawcy, widniało: „Polowe Archiwum Prasowe, Kraków, Małopolska”.

Jeden z numerów pisma

MP w czasie drugiej pielgrzymki papieża Jana Pawła II do Polski (początek czerwca 1983) ukazywała się każdego dnia – przez osiem kolejnych dni pobytu papieża w Polsce. Pisaliśmy codziennie, ale nie byliśmy jeszcze w stanie kolportować gazety po mieście z taką częstotliwością. Dlatego numery „papieskie” „Małej Polski” kolportowane były już po papieskiej wizycie. „Mała Polska” dotarła nawet do Warszawy, a najważniejsze pismo podziemne w Polsce „Tygodnik Mazowsze” wydał o niej świetną opinię: pisał, że pismo jest ciekawe i żywe. Od tego momentu „Mała Polska”– przez 6 lat, do marca 1989 roku – ukazywała się niemal regularnie co tydzień. Początkowo kierowaliśmy MP wspólnie z Masłowskim. Potem doszła do nas jeszcze Ewa Ryłko, która była jego uczennicą – uczył ją stenografii na UJ.

Drukarnia "Małej Polski"

W OBP miałem stanowisko pracownika naukowego i z czasem stanąłem przed dylematem: pisać doktorat czy robić „Małą Polskę”. Wybrałem to drugie i doktorat poszedł w odstawkę, przez co zostałem z Ośrodka zwolniony. Podejmowałem różne prace, miałem jakiś etat – w PRL zawsze dobrze było być gdzieś zatrudnionym. Żyłem jednak z „Małej Polski”, która zaczęła dawać mi wystarczające dochody.

Stało się tak, ponieważ Masłowski był wielbicielem kapitalizmu. Wyniósł to z rodzinnego domu, bo jego ojciec był przed wojną bankowcem. Poszedł na wojnę, dał się złapać Sowietom i zginął w Starobielsku. Masłowski wymyślił, że nasze podziemne przedsięwzięcie wydawnicze będzie działać jak przedwojenna spółka akcyjna: wypuści się akcje, zbierze kapitał zakładowy, i za te pieniądze powstanie gazeta. Pismo będzie się sprzedawać i przynosić zyski dzielone między akcjonariuszy. I to wszystko konsekwentnie wdrożył.

Masłowski wypuścił akcje „wydrukowane” pieczątką na banknocie z gen. Józefem Bemem – chyba było to banknot o nominale 10 zł. Te akcje nie zachowały się, niestety. Ja ich nie mam z tego powodu, że patrzyłem na Masłowskiego z pobłażliwym uśmiechem. Dla mnie istotny był konkret, że działa podziemna gazeta wydawana przez nas. A jak ona będzie funkcjonować od strony finansowej, to mnie nie za bardzo interesowało. Później, gdy jednak chciałem nabyć akcje „Małej Polski, okazało się, że już ich nie ma, wszystkie się rozeszły wśród znajomych Masłowskiego. Te akcje przyniosły pieniądze na rozruch „Małej Polski”. Później pismo było sprzedawane i zaczęło przynosić zyski. Sprawdziła się karkołomna dla mnie idea Masłowskiego, że nawet podziemna bibuła może być artykułem rynkowym.

Fragment opracowania „MAŁA POLSKA” – BIBUŁA PO KRAKOWSKU, przygotowanego przez Władysława Tyrańskiego

Tygodnik „Mała Polska” był niezależny ideowo, chociaż współdziałaliśmy z „Solidarnością”, ale bez jakiegoś zwierzchnictwa czy nadzoru z jej strony. To – jak się okazało – uchroniło nas przed esbecją. Przez sześć lat wydawania gazety nie mieliśmy żadnej wpadki. Chyba jako jedyni w Krakowie. Już w wolnej Polsce dowiedziałem się z materiałów IPN, że podziemne struktury „Solidarności” nafaszerowane były agentami SB.

Utrzymywaliśmy się sami ze sprzedaży własnej gazety. Czasem przychodziły jakieś pieniądze z kręgów solidarnościowych w formie datków. Wszystkie te pieniądze były sumowane i część z nich przeznaczana była na tzw. fundusz bhp, czyli na wypadek wpadki, a reszta szła na wynagrodzenia i pozostałe koszty.

Płaciliśmy za pracę dla MP. Najgorzej było z ludźmi, którzy deklarowali, że dla ojczyzny będą wszystko robić za darmo. Wymagałem w sumie niewiele: dwie godziny pracy tygodniowo. I kiedy padała z mojej strony taka propozycja, to często kwitowano ją uśmiechem: nie dwie godziny tygodniowo, ale pięć godzin dziennie – tak należy pracować dla ojczyzny. Wtedy już wiedziałem, że z takiego człowieka nic nie będzie. Po jakimś czasie okazywało się, iż pojawiły się nieprzewidziane kłopoty, żona, dzieci, trzeba zarabiać na życie. A przecież dla ojczyzny nie godzi się pracować za pieniądze. Dlatego od nas pieniędzy nie weźmie, a dorobić gdzieś musi. I kończyło się to w odejściem w stan bierności. Największy pożytek w podziemiu był z ludzi, którzy angażowali się choćby na te dwie godziny tygodniowo i za to dostawali jakieś pieniądze. Podobnie jak ja – z tą tylko różnicą, że ja pracowałem znacznie więcej i w zasadzie żyłem z tego przez parę lat. Jakieś etatowe zajęcia w legalnej pracy były dla mnie jedynie dodatkiem.

Proces drukowania "Małej Polski"

Pismo nasze było adresowane do tzw. inteligencji pracującej, trafiało na krakowskie uczelnie, do szkół i różnych instytucji. Z raportów SB zachowanych w krakowskim Instytucie Pamięci Narodowej wynika, że to pismo dla nauczycieli. Esbecy błędnie skojarzyli fakty. Osoby kolportujące MP uznali za te, które ją wytwarzały.

Drukowaliśmy średnio 2-3 tysiące egzemplarzy tygodniowo. Największe nakłady były po zamordowaniu ks. Popiełuszki w 1984 roku. Wówczas nakład dochodził do 4 tys. egzemplarzy. „Mała Polska” drukowana była techniką sitodruku na tzw. ramce, dwustronnie na kartce formatu A4. Zdarzały się numery podwójne, czyli złożona na pół kartka formatu A3. Specjalnością MP były krótkie informacje, również skomentowane, felietony, komentarze. Uprawialiśmy małe formy dziennikarskie ze względu na małą objętość pisma. Informacje dotyczyły wydarzeń z regionu, kraju i świata. Pisanie w ten sposób było ideałem Masłowskiego: krótko i treściwie. To najbardziej chyba ludziom się podobało i dzięki temu chętnie MP kupowali.

291 wydanych numerów „Małej Polski” w ciągu 6 lat – od 1983 do 1989 roku – to jeden z najlepszych wyników na rynku podziemnej bibuły w skali kraju. Według kryterium liczby wdanych numerów zajmowaliśmy bodajże czwarte miejsce w Polsce. Przed nami były m.in. wrocławskie „Z dnia na dzień” i „PWA. Przegląd Wiadomości Agencyjnych”. Lepsi o jeden czy dwa numery okazaliśmy się natomiast od warszawskiego „Tygodnika Mazowsze”, który imponował mi wtedy niezmiernie.

Członkowie redakcji Krakowskiego Tygodnika Miejskiego „Naprzeciw” (ukazywał się w latach 1994-97), który powstał z inicjatywy Władysława Tyrańskiego (stoi drugi od prawej).

Dla MP pracowało w całym okresie jej istnienia ok. 30 osób. Uczyłem ich przestrzegania podstawowych zasad konspiracji: ludzie od redakcji, od druku i od kolportażu mieli zakaz kontaktowania się ze sobą. Przeważnie się zresztą nie znali. Rygory konspiracji zachowaliśmy do końca, w przeciwieństwie do innych podziemnych redakcji, jak np. krakowskiego pisemka „Promieniści”, którego dziennikarze pod koniec lat 80. zaczęli się podpisywać z imienia i nazwiska pod swoimi tekstami. Dlatego mało kto w Krakowie wiedział, kto robi „Małą Polskę”. Odeszliśmy z podziemia anonimowo.

Władysław Masłowski zmarł nagle w 1986 roku na zawał serca. Przez następne trzy lata prowadziliśmy „Małą Polskę” wspólnie z Ewą Ryłko.

Październik 2018

P.S. Wszystkie numery „Małej Polski” można znaleźć w poniższym linku:

http://wiadomoscigminneczernichowskie.pl/mala-polska-ii/