Sprawiedliwi wobec Polaków. Ryzykowali własne życie, niosąc ratunek
  • Maciej RosalakAutor:Maciej Rosalak

Sprawiedliwi wobec Polaków. Ryzykowali własne życie, niosąc ratunek

Dodano: 

Wielkie zasługi oddał sprawie polskiej Gheorghe Tătărescu będący premierem od 24 listopada 1939 do 3 lipca 1940 r. Dzięki niemu m.in. przedostało się do Wojska Polskiego we Francji ponad 20 tys. Polaków, a prezydent RP Ignacy Mościcki został zwolniony z internowania.

CZESI U boku Polaków walczyli od września 1939 r. pozbawieni niepodległego państwa Czesi. Między innymi gen. Lev Prchala – dowódca Legionu Czesko-Słowackiego, utworzonego dekretem prezydenta RP Ignacego Mościckiego 3 września.

Wobec ogłoszenia 14 marca 1939 r. przez Słowację niepodległości i zajęcia Czech przez wojska niemieckie przyjechał on do Polski i nawiązał kontakt z naszymi władzami wojskowymi właśnie w celu sformowania czeskich i słowackich oddziałów do walki z Niemcami. Po 3 września, wobec szybkich postępów wojsk niemieckich, wraz z częścią legionistów przedostał się przez Rumunię do Wielkiej Brytanii. Pozostawał tam w dyspozycji emigracyjnego rządu czechosłowackiego Edvarda Beneša, będąc przeciwnikiem jego filosowieckich koncepcji. Nic dziwnego, że po wojnie zasługi Prchali z 1939 r. przypisywano jego zastępcy w Legionie, a później sowieckiemu figurantowi – Ludwikowi Swobodzie.

Od września 1939 r. datuje się walkę ramię w ramię z Polakami pilotów. Jednym z nich był Josef František – as myśliwski polskiego Dywizjonu 303 w Anglii, który jako jedyny miał zezwolenie na samodzielne loty. Drugim natomiast był Imrich Gablech, który do Polski uciekł z siedmioma kolegami, uprowadzając cztery wielozadaniowe samoloty.

BRYTYJCZYCY Trudno tu wymienić przedsięwzięcia – militarne i humanitarne – których celem była pomoc Polsce i Polakom. Jeśli chodzi o politykę, wiadomo – tu zawsze liczyły się tylko interesy Zjednoczonego Królestwa. Natomiast brytyjscy żołnierze byli niemal bez wyjątku niezawodnymi towarzyszami broni, a ich pomoc świadczona 115 tys. ledwie trzymających się na nogach mężczyzn, kobiet i dzieci, których wywiódł z „nieludzkiej ziemi” sowieckiej gen. Władysław Anders, zasługuje na wieczną pamięć i wdzięczność. Anders ignorował polecenia polskich władz na uchodźstwie i przyprowadził też liczne osoby w podeszłym wieku lub bardzo chore. Davies przytacza opinię jednego z wygnańców, Michała Giedroycia: „Brytyjczycy – wobec faktów – rozwiązali ten problem tak samo jak zawsze, to znaczy w sposób humanitarny i bez zbędnego szumu”. Proszę zauważyć: w sposób humanitarny i bez zbędnego szumu – czy może być większy komplement? A szczególne zrozumienie okazywał podobno Polakom chargé d’affaires brytyjskiej ambasady w Teheranie lord Robin Hankey.

A oto fragment wspomnień Heleny Edwards-Czupryn: „Matka i ja byłyśmy jednymi z pierwszych, którzy wysiedli. Przed nami było może ze dwudziestu uchodźców, tak samo chudych i słabych jak my, którzy chwiali się pod ciężarem swoich małych zawiniątek, zawierających ich cały dobytek. Razem było nas około tysiąca. Trzech oficerów armii brytyjskiej, pułkownik, major i kapitan, obserwowało nasz wyładunek. Pułkownik miał pod pachą laskę i wyglądał bardzo oficjalnie, ale kiedy go mijałam, dostrzegłam łzy spływające po jego twarzy. Wcale się ich nie wstydził”. Dalej pisze o dwóch oficerach angielskich, którzy dzielnie pomagali jej w walce z tyfusem w szpitalu: „Byli bardzo mili”.... Te łzy i serdeczność gentlemanów w mundurach... Szkoda, że nie znamy ich nazwisk.

Jak wiemy, polskich cywili – przede wszystkim kobiety i dzieci – odesłano do Brytyjskiej Afryki Wschodniej oraz dominium Afryki Południowej. Opiekował się nimi angielski Zarząd do spraw Uchodźców w Afryce. Norman Davies pisał: „W latach 1942–1943 w Afryce Wschodniej istniało osiem polskich obozów. W Kenii mieścił się w Rongai, niedaleko stolicy Nairobi. Obozy w Masindi i Koja znajdowały się w śródlądowej kolonii Ugandzie, natomiast pięć pozostałych – Tengeru, Kondoa, Kidugala, Ifunda i Morogoro – na dawnym niemieckim terytorium w Tanganice.

Uchodźców kierowanych do Rodezji przewożono do jednego z siedmiu obozów: Lusaka, Bwana M’Kubwa, Livingstone i Abercorn w północnej Rodezji (obecnie Zambia) oraz Rusape, Digglefold i Marandellas w południowej Rodezji (obecnie Zimbabwe).

Dominium Afryki Południowej – jeden wielki obóz w Oudtshoorn. Miejscowość ta należy do jednej z najzdrowszych okolic Republiki Południowej Afryki. Tutaj założono Polish Children’s Home – Dom Dzieci Polskich. […] Stosunek miejscowej ludności do dzieci był więcej niż życzliwy, był serdeczny, pełen zrozumienia i współczucia, niepozbawiony odruchów wielkoduszności, jak np. zapraszanie do ogrodów na owoce. Celował w tym farmer McAllister […]”. Należałoby chyba prawnuków McAllistera zaprosić do najlepszego w Polsce schroniska agroturystycznego...

HINDUSI Za brytyjskim pośrednictwem polskie dzieci trafiły również do Indii, a tu musimy przypomnieć maharadżę Nawanagaru – Jama Saheba Digvijay Sinhji. W latach 20. mieszkał on wraz z ojcem w Szwajcarii, a ich sąsiadem był Ignacy Paderewski, z którym się bardzo zaprzyjaźnili. Dorosły arystokrata – potężny mężczyzna, z wiecznym uśmiechem na szerokiej twarzy – zapragnął stworzyć małym, zabiedzonym rodakom znakomitego pianisty raj na ziemi. I stworzył go. Polish Children Camp obok rezydencji maharadży w Balachadi – złożony z 60 domków krytych czerwoną dachówką i masztu z biało-czerwoną flagą wśród egzotycznej przyrody – setki polskich dzieci zapamiętały jako raj pełen najlepszych owoców i słodyczy. A Jama Saheb prosił maluchy, by zwracały się do niego Babu, czyli Ojciec.

Dzieci przywiozła do Indii Hanka Ordonówna. Jej urok i przykład idący z położonego w pięknych górach nad brzegiem morza Nawangaru podziałał na rodaków Saheba tak, że w sumie 5 tys. polskich dzieci znalazło azyl w Indiach.

NOWOZELANDCZYCY Zachował się film i zdjęcia, na których widać premiera Nowej Zelandii – Petera Frasera – który 1 listopada 1944 r. wchodzi po trapie amerykańskiego statku „General Randall”, by przywitać w Wellington małych polskich wygnańców. Jak pisał Davies: „Małe dzieci trzymały się kurczowo krzepkich żołnierzy, którzy znosili je z pokładu na nabrzeże. Film pokazuje także roześmiane buzie starszych dzieci, sprowadzanych na stały ląd przez wojskowe pielęgniarki w sztywnych białych kapeluszach i wspaniałych czerwonych pelerynach. Był to piękny przykład chrześcijańskiego współczucia ludzi, którzy z otwartymi ramionami przyjęli te obce, ale potrzebujące pomocy dzieci”.

Rząd umieścił ponad 730 malców i sto kilka opiekunek w pięknym kampusie obok maoryskiej wioski Pahiatua w górzystym interiorze Wyspy Północnej.

MEKSYKANIE Pomoc dla polskich dzieci i ich matek wziął sobie do serca prezydent Meksyku – Manuel Ávila Camacho. Dzieci przyjechały do León i zostały bardzo serdecznie powitane przez burmistrza i miejscową ludność. Orkiestra odegrała hymn polski i meksykański. Rząd meksykański przeznaczył dla polskich wysiedleńców rozległe ranczo Santa Rosa położone w południowo-zachodniej, wyżynnej części Meksyku, 6 km od miasta León w stanie Guanajuato. Jesienią 1943 r. znalazło tam schronienie 1,4 tys. osób, w tym ok. 800 dzieci. Mieszkańcami osiedla opiekowały się: Rada Polonii, National Catholic Welfare Conference (NCWC), rząd polski w Londynie i siostry felicjanki.

Żelazna kurtyna, która podzieliła świat na pół wieku, nie pozwoliła wielu Polakom ani wrócić do ojczyzny, ani podziękować innym (a tylu można jeszcze wymienić!) za udzieloną pomoc. Choćby Szkotom, którzy nader serdecznie gościli Polaków od końca 1940 r. Ksawer Pruszyński rzucił nawet hasło: Zaprośmy po wojnie wszystkich Szkotów! I opisał nasze statki pasażerskie w asyście okrętów wojennych, wiozące Szkotów (i Szkotki!) wraz z rodzinami do Gdyni i Gdańska. Witałyby ich salwy z Helu i Westerplatte, Polacy tłumnie wylegliby na nabrzeża, wołając: „Long Live Scotland!”, a szkockie dzieci odpowiadałyby im z pokładów: „Czołem! Dzień dobry!”. Piękna wizja, do dziś nieziszczona...

Artykuł został opublikowany w 3/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.