Jakub Ostromęcki
„W 1946 r. norymberski Pałac Sprawiedliwości, mimo widocznych skutków bombardowań, był jednym z lepiej zachowanych gmachów w mieście. We wrześniu część jego pomieszczeń, pod nadzorem amerykańskich saperów, została wyremontowana przez jeńców z SS. W Norymberdze wciąż brakowało jednak ogrzewania. W listopadzie (bardzo zimnym i śnieżnym tamtego roku) przebywający w salach Pałacu podsądni i pracownicy ubrani byli w ciepłe swetry i płaszcze”.
Zapiski Vivien Spitz
Vivien Spitz jest znaną amerykańską reporterką sądową. W 1946 r. jako młoda osoba została wysłana przez US Army do Norymbergi, by relacjonować procesy niemieckich lekarzy, którzy w czasie II wojny prowadzili zbrodnicze eksperymenty medyczne i pseudomedyczne. W 2005 r. opublikowała swoje wspomnienia z toczącej się rozprawy pt. „Doktorzy z piekła rodem”. W tym roku zostały one wydane w Polsce. Lektura ta jest wstrząsająca. Cierpienia ofiar i sylwetki katów na tle powagi sali sądowej i w atmosferze napięcia samej rozprawy rysują się bardziej wyraziście.
Proces lekarzy był jednym z tzw. procesów drugiego stopnia, gdzie oskarżycielem były USA. Najsłynniejszy ze zbrodniarzy w białych fartuchach – Mengele – uciekł do Ameryki Południowej. Przed sądem udało się jednak postawić 23 wysokiej rangi oficerów, głównie z Waffen-SS i Luftwaffe. Był z nimi również Karl Brandt – osobisty lekarz Hitlera. Postawiono im cztery zarzuty: spiskowanie, zbrodnie wojenne, zbrodnie przeciw ludzkości oraz udział w zbrodniczej organizacji (SS). Akt oskarżenia odczytano 21 listopada 1946 r.
Spitz, być może niecelowo, stopniuje nastrój grozy. Jej relacja ułożona jest na zasadzie popularnej matrioszki. Rozdział dotyczący kolejnej zbrodni rozpoczyna się i kończy ogólną narracją. W środku zaś, słowo w słowo, fragmenty przesłuchania świadków. Pytania prokuratora i odpowiedzi przesłuchiwanego, zrazu zwyczajne i formalne, przechodzą w opisy pełne poniżenia, tortur, beznadziei i śmierci. Sylwetki „lekarzy” są tu niemal namacalne – również dzięki zdjęciom z procesu. Patrząc na gęby Genzkena, Mrugovsky’ego, Brandta czy Fischera człowiekowi na myśl o wizycie u nich natychmiast przechodzą wszelkie dolegliwości.
Zbrodnie na zlecenie Luftwaffe
Zbrodnicze eksperymenty odbywały się zawsze w obozach koncentracyjnych na zlecenie Luftwaffe lub Reichsführera-SS Himmlera. Więźniom, w zamian za zgłoszenie się do badań, obiecywano lżejsze traktowanie lub wolność. Udział w eksperymentach nazywano czasem enigmatycznie „pracami porządkowymi”. Niewielu się zgłaszało, a wieść o pierwszych ofiarach i torturach szybko się rozchodziła. Zresztą Niemcy nie zamierzali ani dotrzymywać obietnic, ani pytać nikogo o zgodę. Większość więźniów została zaciągnięta siłą.
Eksperymenty opisane przez Spitz można podzielić na kilka grup. Pierwsza z nich miała sprawdzić możliwości uratowania marynarzy czy zestrzelonych pilotów. W Dachau przeprowadzono zatem badania z dużymi wysokościami i zamrażaniem. Do pierwszego z eksperymentów zmuszono około 200 więźniów. Zamykano ich w komorze ciśnieniowej, często bez maski tlenowej. Ofiary po 30 minutach krzyczały z bólu, traciły oddech, pojawiały się skurcze, poty, piana na ustach, konwulsje. Blisko 80 więźniów nie przeżyło tych prób.
Zamrażanie polegało na wrzuceniu więźnia do drewnianego basenu, gdzie wodę systematycznie schładzano lodem, aż osiągnęła temperaturę 3 st. C (czyli mniej, niż ma górski potok). Temperatura ciała ofiar spadała do 25 stopni, z uszu sączyła się krew. Ludzie umierali tu nawet kilka godzin. Z 760 więźniów 110 nie przeżyło tej tortury. Ocalali mieli dostarczyć odpowiedzi na pytanie, jak najlepiej rozgrzać wychłodzone ciało – fizycznie czy też poprzez ogrzanie przez inną osobę. Ledwo wyciągniętych z wody nieprzytomnych więźniów „doktor” Rascher kazał kłaść zatem z nagimi więźniarkami, które zmuszano do seksu. Rozgrzewanie takie – jak zanotował Rascher – miało być stosowane na wojnie, „jeśli inne sposoby nie będą możliwe”. W Dachau zmuszono również więźniów do picia wody morskiej (często siłą wprost do żołądka), co skutkowało wymiotami, halucynacjami, szaleństwem.
„By ulżyć żołnierzom na froncie”
Druga bardzo liczna grupa zbrodniczych eksperymentów miała pomóc leczyć rany niemieckich żołnierzy. W Ravensbrück dokonywano amputacji. Więźniarkom wielokrotnie łamano i wycinano fragmenty kości oraz mięśni, zastępując je innymi. Powstawały okropne, sączące się rany, przeszczepy się nie przyjmowały. Niektórym więźniom obcinano ręce wraz z łopatkami – miały posłużyć jako przeszczepy dla wojska. Dokonująca tych zbrodni dr Oberhausen poniżała więźniarki i nazywała je wprost „królikami doświadczalnymi”.
Czytaj też:
Gorsi niż SS. To oni byli panami życia i śmierci w obozach
W Sachsenhausen i Natzweiler 200 więźniom zadano rany i podziałano na nie gazem musztardowym. Skutkiem były ślepota, oparzenia i zniszczenie organów wewnętrznych. Z 200 więźniów zmarło 50. W Buchenwaldzie z kolei starano się wymyślić antidotum na skutki poparzenia bombą fosforową. Ofiary podpalano żywcem płonącym fosforem i przez ponad minutę nie podawano znieczulenia, z czasem aplikując maść o nazwie R17. Okazało się, że lek działa tylko na rozpuszczony fosfor i nie leczy oparzeń.
Jednym z niewielu „udanych” eksperymentów był ten z polygalem – był to lek powodujący szybsze krzepnięcie krwi w razie postrzału. Jego testowanie było również makabryczne – w Dachau na zlecenie Sieversa tamtejsi esesmani po prostu strzelali do więźniów.
W Ravensbrück Gebhardt i Fischer celowo zakażano ludzi gangreną, aby badać działanie sulfanilamidu. W rany wpychano drewno, kultury bakterii i szkło po to tylko, by stwierdzić, iż „nie były typowe dla infekcji na polu bitwy”. Chorym celowo nie podawano środków znieczulających. Z 75 więźniów zabito w ten sposób 11.
„W walce z chorobami i żydowską prokreacją”
Trzecia grupa eksperymentów miała pomóc zwalczać tyfus i malarię. Proceder ten przyniósł szczególnie krwawe żniwo. Haagen, Rose i Schelling wstrzykiwali więźniom zarazki lub też wystawiali ich na ukąszenia zarażonych komarów. Jedna trzecia ofiar zmarła, a szczególnie tragiczny był los tych, którzy mieli być tylko dawcami zakażonej krwi – 95 proc. nie przeżyło.
Prowadzono też „badania” nad sterylizacją. Chciano w ten sposób wykastrować wszystkich pozostających przy życiu robotników przymusowych (oczywiście bez ich wiedzy). Kastracja chirurgiczna była zbyt widoczna, droga i powolna. Próbowano więc trucizny o nazwie caladium. Pokorny stwierdził: „Uderzyło mnie znaczenie tego leku w naszej obecnej walce. Sama myśl, że 3 mln obecnie przebywających w niemieckich więzieniach bolszewików można by wysterylizować, a następnie używać jako siły roboczej bez perspektyw rozrodu, otwiera dalekosiężne perspektywy”. Caladium było jednak za mało, więc „lekarze” przeszli do sterylizacji za pomocą naświetlania rentgenem. Viktor Brack zapewniał Himmlera, że mając 20 urządzeń dziennie, wysterylizuje 3–4 tys. Żydów. Napromieniowanie skutkowało okropnymi oparzeniami. Brack, choć zadowolony z efektów, żalił się potem, iż nie da się dokonywać tego skrycie przed pacjentem. Himmler słysząc to, doszedł do paranoicznych wniosków: „Przez mieszanie się krwi polskich Żydów z Żydami z zachodniej Europy grozi Niemcom większe niebezpieczeństwo niż to, które groziło im przed wojną”.