Apokalipsa w Nankinie. Japończycy zakopywali tam ludzi żywcem

Apokalipsa w Nankinie. Japończycy zakopywali tam ludzi żywcem

Dodano: 
Egzekucja Chińczyka przez japońskiego żołnierza
Egzekucja Chińczyka przez japońskiego żołnierza Źródło: Wikimedia Commons
Jeńcy zakłuwani bagnetami, zasypywani żywcem, topieni w rzece lub ścinani samurajskimi mieczami. Zbiorowe gwałty zarówno na nastolatkach, jak i staruszkach, mimo obecności europejskich dziennikarzy i duchownych. Zagłada starej chińskiej metropolii nadal wstrząsa mimo upływu ośmiu dekad.

Michał Kosiarski

W 1937 r. Nankin jest stolicą republiki rządzonej przez Kuomintang, ale trawionej wojną domową z komunistami. Na początku lat 30. Japonia zajmuje Mandżurię i tworzy tam kontrolowane przez siebie państwo z cesarzem Pu Yi na tronie. Następnie Japończycy prowokują konflikt z Chinami. Wojna zaczyna się od incydentu na moście Marco Polo pod Pekinem. Armia cesarska po krwawych walkach zajmuje Szanghaj. Już wtedy dochodzi do okrucieństw wobec jeńców i cywilów, zwłaszcza w mieście Suzhou.

Kolejnym celem jest Nankin – położony kilkaset kilometrów na zachód, w górę rzeki Jangcy. W grudniu zaczyna się oblężenie. Chińczycy dostają ultimatum, aby miasto poddało się w ciągu 24 godzin. Japoński głównodowodzący, gen. Iwane Matsui zapowiada, że będzie surowy i bezwzględny dla stawiających opór, ale łaskawy dla poddających się. Po kilku dniach część chińskiego wojska ucieka na północny brzeg rzeki Jangcy, część poddaje się Japończykom, ufając, że po krótkim pobycie w obozach jenieckich zostaną zwolnieni do domów. Niektórzy jednak bronią się w ruinach miasta, zastawiając pułapki na Japończyków. Po klęsce żołnierze próbują się wmieszać w cywilów albo ukryć w Międzynarodowych Strefach Bezpieczeństwa utworzonych przy ambasadach państw zachodnich albo przy innych zagranicznych instytucjach.

Rzeź i gwałty

Zdecydowanej większości żołnierzy i mieszkańców nie dane jednak będzie przeżyć. Matsui rozchorowuje się bowiem (ma atak gruźlicy) i zastępuje go książę Asaka Yasuhiko, wuj cesarza Hirohito. Pod jego zwierzchnictwem armia nie ma oporów z mordowaniem bezbronnych jeńców i cywili. Masakra rozpoczęta przed świtem 13 grudnia trwa przez sześć tygodni. Bezkarni i pijani żołnierze polują na kobiety (niezależnie od ich wieku), aby je gwałcić, przemieniać w prostytutki albo zabijać. Nie ma litości nie tylko dla nieletnich dziewcząt, ale i dla staruszek. Kobiety są gwałcone w biały dzień, publicznie, nawet w kościołach. Pierwszego dnia masakry ośmioletnia Xia Shu Qin traci dziadków, rodziców i trzy siostry. Przeżywa tylko dlatego, że z młodszą siostrą przez 10 dni nie wychodzą spod kuchennego stołu. – Ostatniej nocy zgwałcono ponad tysiąc kobiet, w tym około stu uczennic Ginling Girls’ College. Nie słyszy się o niczym innym, jak tylko o gwałtach. Jeśli mężowie lub bracia gwałconych interweniują w ich obronie, to są zabijani – notuje 17 grudnia w swoim dzienniku John Rabe, niemiecki świadek masakry. Japońscy żołnierze zamieniają Chinki w tzw. kobiety do towarzystwa, czyli seksualne niewolnice, a samo miasto przypomina jeden wielki, koszmarny dom publiczny.

Czytaj też:
„Laboratorium diabła” - tajna japońska Jednostka 731

Mężczyźni stają się ofiarami jako podejrzani, że są ukrywającymi się żołnierzami Kuomintangu. Rozstrzelanie bądź powieszenie to akty łaski. Regułą jest rozpruwanie bagnetem, ścinanie mieczem, topienie w rzece, palenie w zamkniętych budynkach albo zakopywanie żywcem. Niektórym jeńcom wydłubuje się oczy, obcina uszy lub dłonie, wyrywa języki lub okalecza jeszcze na inne sposoby. Nawet trupy nie zaznają spokoju, leżąc tygodniami na ulicach rozjeżdżane przez wojskowe ciężarówki wywożące zrabowane łupy i dobra kultury.

Ćwierć miliona trupów

Szacunki co do liczby ofiar są rozbieżne – od 50 tys. do nawet 400 tys. zabitych. Naoczny świadek John Rabe szacuje liczbę zabitych na 50–60 tys. Akta trybunału w Tokio wymieniają 260 tys. ofiar. Popularne przewodniki Rougha i „National Geographic” powtarzają oficjalną chińską wersję i wspominają o 300 tys. ofiar. Historycy są ostrożniejsi. Immanuel C.Y. Hsü z Uniwersytetu Kalifornijskiego w swojej klasycznej już monografii „The Rise of Modern China” wspomina o niezliczonych gwałtach, ale liczbę zamordowanych cywilów ocenia jedynie na 100 tys. Znacznie wyższą liczbę 350 tys. podaje zaś Iris Chang w książce „The Rape of Nanking. The Forgotten Holocaust of World War II”. Francuski historyk Jean-Louis Margolin ocenia, że większość ofiar to chińscy jeńcy (nawet 60 tys.), cywile zaś – i to głównie mężczyźni – to kolejne 30 tys.

Kobiety nie są co prawda masowo zabijane, ale padają ofiarami okrutnych gwałtów, niejednokrotnie są to zbiorowe, kilkudniowe bestialskie orgie. Mniej wątpliwości budzi też liczba zgwałconych – najczęściej mowa o 20 tys., choć niektóre źródła wspominają nawet o 80 tys. kobiet.

Zakopywanie żywcem chińskich ofiar

Od razu pojawiają się też kontrowersje, kto odpowiada za masakrę. Czy zgoda na mordy i gwałty pochodzi od podstarzałego, służącego w wojsku od ponad 30 lat gen. Iwane Matsui czy też od kogoś innego? W końcu Matsui zdając dowództwo, nakazuje „zdobyć Nankin i złamać wolę walki rządu chińskiego”. Niektórzy historycy sugerują, że generał biorąc na siebie odpowiedzialność, osłania jedynie księcia Asakę Yasuhiko. Generał Douglas MacArthur i tak zresztą wyłącza księcia (podobnie jak i innych członków rodziny cesarza Hirohito) z grona potencjalnych oskarżonych o zbrodnie wojenne. Inny argument to fakt, że gen. Matsui nie ma w Nankinie przez dwa najgorsze tygodnie masakry zaraz po zajęciu miasta (choć wstaje na chwilę z łóżka, aby odbyć triumfalny wjazd do miasta 17 grudnia). Gdy wraca po rekonwalescencji, nakazuje zaprzestać mordowania i gwałcenia oraz zarządza pochówek zalegających na ulicach trupów. Ponadto dwaj inni podejrzani – generałowie Nakajima Kesago i Yanagawa Heisuke – umierają jeszcze w 1945 r. i w ogóle nie stają przed trybunałem tokijskim. Ostatecznie więc to Matsui trafia na stryczek w więzieniu Sugamo.

Świat wierzy łzom

Zbrodni nie udaje się ukryć przed światem. Nankin to stolica pełna zagranicznych gości, dziennikarzy i misjonarzy, wielu z nich to Europejczycy. Wieść o masakrze trafia więc szybko na czołówki gazet na całym świecie, wywołuje szok i liczne głosy oburzenia. Cudzoziemcy będący w Nankinie ochraniają też Chińczyków przed masakrami. W całej tej krwawej opowieści jest – a jakże – miejsce dla porządnego Niemca. I nie chodzi bynajmniej o widocznych na wielu zdjęciach z Nankinu chłopców z wyszytymi na piersiach czerwonymi swastykami, bo to członkowie chińskiej organizacji podobnej do Czerwonego Krzyża, która akurat ten buddyjski symbol sobie upodobała, nie mając nic wspólnego z nazizmem.

Artykuł został opublikowany w 4/2015 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.