PIOTR WŁOCZYK: Na początku ustalmy może, jak wygląda sprawa z pseudonimem mjr. Zygmunta Szendzielarza, słynnego dowódcy 5. Wileńskiej Brygady AK. Jedni mówią na niego „Łupaszko”, a inni „Łupaszka”. Która wersja jest poprawna?
LIDIA LWOW-EBERLE*: Naprawdę powinno być „Łupaszka”, ale wszyscy mówili na niego „Łupaszko”. W końcu doszło do tego, że on sam podpisywał się raz tak, a raz tak. Obie formy są więc poprawne. Zygmunt wziął ten pseudonim od płk. Jerzego Dąbrowskiego „Łupaszki”, walczącego w okolicach Wilna podczas wojny polsko-bolszewickiej.
Pani woli być nazywana dziewczyną „Łupaszki” czy jego narzeczoną?
Raczej towarzyszką. Ślubu nie wzięliśmy, ponieważ przed aresztowaniem w 1948 r. czas był tak napięty, że nie było jak myśleć o małżeństwie. Po prostu nie było takiej możliwości, żebyśmy się mogli pobrać, choć byliśmy razem praktycznie cały czas od jesieni 1943 r. aż do aresztowania 30 czerwca 1948 r.
Byliście przecież zaręczeni.
Tak, Zygmunt poprosił mnie o rękę w obecności swojego adiutanta i powiedział, żebym się od tej pory uważała za jego narzeczoną. To było na Wileńszczyźnie na przełomie lat 1943 i 1944, kilka miesięcy po tym, gdy się poznaliśmy. Z żoną, z którą miał córkę, byli już wtedy w separacji. To była smutna historia – żona „Łupaszki” zakochała się w jego koledze, który jesienią 1943 r., po potyczce z Litwinami, umarł na jej rękach.
Zygmunt nawet w więzieniu mówił, że chce się ze mną ożenić. Jeden z funkcjonariuszy stwierdził wtedy: „Po co mu ślub, skoro czeka go kara śmierci?”.
Jak go pani poznała?
Zanim się poznaliśmy, służyłam w oddziale partyzanckim na Wileńszczyźnie u ppor. Antoniego Burzyńskiego ps. Kmicic. Oddział ten został rozbrojony przez partyzantkę sowiecką. „Kmicic”, kilka osób ze sztabu, a także 50 innych chłopaków zostali zamordowani. Potem Sowieci rozstrzelali jeszcze 40 innych partyzantów. W sumie więc oddział stracił około 90 ludzi. To było na przełomie września i sierpnia 1943 r.. Z resztek oddziału zorganizowano jednostkę pod dowództwem sowieckim. Miesiąc po rozbrojeniu jeden pluton został wysłany w teren, żeby się spotkać z „Łupaszką”. Poszłam razem z tą jednostką. W ten sposób dołączyłam do „Łupaszki” i w ten sposób zaczął się powiększać jego oddział. Działaliśmy na północny wschód od Wilna. W tamtej okolicy było mnóstwo partyzantki sowieckiej. Bez przerwy mieliśmy z nią potyczki po wsiach. Jednak to my zawsze wychodziliśmy z nich zwycięscy.
Jakim dowódcą był „Łupaszka”?
Znakomitym! Na odprawach zawsze omawiał wszystko bardzo szczegółowo z dowódcami plutonów, dlatego bardzo rzadko traciliśmy ludzi. Przypadki śmierci zdarzały się u nas sporadycznie. Nasza brygada zwycięsko wychodziła ze wszystkich potyczek, które bardzo często staczaliśmy a to z Niemcami, a to z Litwinami, którzy współpracowali z Niemcami, a to znowu z Sowietami. Żołnierze bardzo ufali „Łupaszce”. Był przecież zawodowym oficerem.
Miał bardzo piękną kartę z kampanii wrześniowej, gdy bez strat wyprowadził swój szwadron spod Piotrkowa Trybunalskiego na wschód, do brygady gen. Władysława Andersa. Przeprawił się wtedy przez Wisłę koło Maciejowic. Nikt z jego jednostki nie utonął, chociaż podczas przejścia przez rzekę często działy się straszne rzeczy. Umiał przewidywać bieg zdarzeń.
A jaki był tak po ludzku, z pani perspektywy?
Potrafił rozmawiać z każdym – z wieśniakami, rzemieślnikami czy z inteligentami. Wcale nie oznacza to jednak, że był strasznie rozmowny. Lubił dowcipy, sam był dowcipny, ale zachowywał w tym umiar i wiedział, jak utrzymać odpowiedni dystans między sobą a podkomendnymi. Potrafił przez to wzbudzić u reszty chłopaków szacunek. Dowódcy plutonów wierzyli mu i byli gotowi pójść za nim w ogień.
Gdy przychodziliśmy na kwaterunek – praktycznie codziennie zmienialiśmy kwatery – najpierw przynosiliśmy słomę, na której spaliśmy, ale potem zaczynał się wieczór – wiersze i piosenki. „Łupaszko” bardzo lubił takie chwile.
To był człowiek z krwi i kości, a nie jakiś sztywny wojskowy. „Łupaszko” był ciepłym człowiekiem, ale był nieco „ostry” w sposobie bycia. Nierzadko potrafił ni stąd, ni zowąd wybuchnąć.
Między nami było 10 lat różnicy – gdy go poznałam, miałam 23 lata. Zawsze patrzyłam na niego jak na dowódcę. Zawsze. Nawet gdy po wojnie razem mieszkaliśmy w Zakopanem i mówiliśmy sobie po imieniu. Byliśmy prawie jak małżeństwo. Zawsze jednak był dla mnie przede wszystkim dowódcą. Mówiłam do niego „Panie komendancie” (śmiech).
Od razu zaiskrzyło między wami?
Nie. To nie było zauroczenie od pierwszego wejrzenia. Uczucie rozwijało się powoli.
Jak wyglądało pani życie w oddziale?
Nie różniło się od przeżyć innych kobiet w partyzantce. W każdym plutonie służbę pełniła jedna siostra. Naszym obowiązkiem było czuwanie nad zdrowiem chłopców. Nie siadałyśmy na bryczkach, nie jeździłyśmy konno, tylko szłyśmy pieszo, tak jak cały oddział. Po zakończeniu marszu chodziłam po wszystkich drużynach i sprawdzałam, co komu potrzeba. W plutonie były przeważnie cztery drużyny. Rzadko zdarzały się poważne choroby. Zwykle miałyśmy do czynienia z otarciami stóp lub ze świerzbem. Oczywiście w razie konieczności udzielałyśmy też rannym pierwszej pomocy, a później odsyłałyśmy ich do zaprzyjaźnionych z organizacją lekarzy.
Prawie cały czas chodziłyśmy w tych samych ubraniach, ale brudu nie było. Po przyjściu do gospodyni myłyśmy się, zmieniałyśmy bieliznę – czasem nawet brałyśmy ubrania od gospodyni, bo nie nosiłyśmy ze sobą niczego oprócz jednej bluzki.
Z innymi sanitariuszkami, a było nas w sumie sześć, spotykałyśmy się tylko podczas odpraw.
Chwile odpoczynku od męskiego towarzystwa...
Tak, były to bardzo przyjemne momenty. Byłyśmy takie młode, więc nierzadko zwierzałyśmy się sobie podczas tych spotkań w kwestiach uczuciowych...
Jakim wojskiem była z pani perspektywy 5. Wileńska Brygada AK?
„Łupaszko” wprowadził do oddziałów dyscyplinę, która była iście wojskowa. Nasz dowódca bardzo dbał o tę kwestię i wszyscy bardzo to doceniali. Zawsze rano i wieczorem była modlitwa. Każdy dowódca plutonu starał się, żeby jego podkomendni wyglądali jak najlepiej. Jednak akurat ubranie każdy zdobywał, jak mógł – część miała polskie mundury, ale część chodziła w niemieckich, bo innych nie było.
Jak pani znosiła te wszystkie niewygody?
Bardzo dobrze. Jakoś tak się złożyło, że fizycznie jestem od zawsze w dobrej kondycji. Dziś mam prawie 93 lata, ale wciąż czuję się nie najgorzej.
Dobrze panią traktowali inni partyzanci?
Nawet bardzo dobrze!
Nie miało to pośrednio związku z tym, że była pani narzeczoną dowódcy?
(śmiech) A skąd! Nikt o tym nie wiedział, bo nikt tego nie rozgłaszał. Dopiero po długim czasie zorientowali się, że coś jest między nami, bo zawsze byłam w tym samym oddziale, w którym był „Łupaszko”. Od 1945 r. wszyscy już wiedzieli, że jesteśmy ze sobą blisko. Niektórzy nawet podejrzewali, że jesteśmy małżeństwem.
Zdarzało się, że sama musiała pani chwytać za broń?
Nie, ja akurat nigdy nie chodziłam z bronią, tylko z torbą sanitariuszki. Dlatego też podczas późniejszego procesu komuniści skazali mnie na dożywocie, a nie na karę śmierci. Zawsze chodziłam na końcu plutonu. Jeżeli dochodziło do akcji i nasza linia się rozwijała, ja musiałam pozostać z tyłu, żeby widzieć jak najwięcej ludzi. Musiałam wiedzieć, gdzie mam iść z pomocą.
Która z tych akcji najbardziej wryła się pani w pamięć?