PIOTR WŁOCZYK: Jak wiele razy myślała pani, że to już koniec?
ZOFIA CZEKALSKA: W ciągu 63 dni powstania przeżyłam cztery takie historie. Pierwszy raz to nie była daleka wyprawa. Miałam coś przenieść z naszej składnicy aptecznej – byłam łączniczką Centralnej Składnicy Aptecznej odcinka zachodniego przy ul. Siennej 41 – na sąsiednie podwórko. To było tylko kilka kroków. Co zatem złego mogłoby się stać? Naraz słyszę samolot. Ale to nie był warkot, tylko taki przerażający świst. Ten samolot pikował w naszą stronę… Zrzucił bombę, która przeleciała tuż obok mnie. Gdybym stała wówczas dosłownie metr dalej, przy ścianie, zmiażdżyłaby mnie. Ta bomba była niewybuchem… I tylko to mnie uratowało. Ale i tak pęd powietrza takiej półtonowej bomby zwalił mnie z nóg i zmiótł do piwnicy. Przytkało mnie, nie mogłam oddychać, taka fala poszła. To był pierwszy, niezapomniany raz, kiedy spojrzałam śmierci w oczy.
Co się stało za drugim razem?
Poszłam do budynku w sąsiedztwie. To wszystko działo się w jednej okolicy, bo ja właściwie całe powstanie spędziłam na Siennej. Bardzo możliwe, że poszłam po opatrunki albo jakieś leki. Bo w chwilach wolnych od roboty typowej łączniczki zajmowałam się przygotowywaniem leków i opatrunków albo przenoszeniem tych materiałów do punktów opatrunkowych i szpitali. W każdym razie załatwiłam już, co miałam załatwić, i wychodzę z mieszkania. Nagle słychać ryk. Potworny, przeraźliwy ryk. Krowa... Huknęło, zatrzęsło się wszystko, siła podmuchu rzuciła mnie na ścianę. Dym, pył, nic nie widać, w uszach dzwoni. Kilka pięter tej kamienicy dosłownie runęło. Z klatki schodowej było widać ulicę tam, gdzie powinny być mieszkania. Stoję na tej klatce schodowej przerażona. Mieszkania, w którym przed sekundą byłam, już nie ma.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.