„Jeden z Ukraińców wbił mi się w pamięć. W pięknie wyszywanej koszuli, elegancko ubrany mężczyzna upodobał sobie naszą grupę. Bił laską okutą żelazem. Z czasem usystematyzował bicie, a mianowicie bił tylko po głowie. Każdym uderzeniem laski odrywał płaty skóry. Kilku ludziom wybił oczy, poodrywał im uszy. W końcu laska się złamała. Długo się nie namyślając, chwycił na pół zwęgloną szczapę drzewa i uderzył nią po głowie mego sąsiada. Czaszka pękła i mózg, rozbryzgując się na wszystkie strony, ochlapał mi twarz i ubranie”.
To fragment relacji Kurta Lewina. Żyda, który miał wiele szczęścia. Udało mu się bowiem przeżyć pogrom we Lwowie w 1941 r. Doszło do niego, gdy z miasta w popłochu uciekła Armia Czerwona, a w jej miejsce wkroczył triumfujący Wehrmacht.
Ulice Lwowa stały się areną mrożących krew w żyłach odpychających scen. Miejska tłuszcza rzuciła się na żydowskich sąsiadów. Niewinni ludzie byli lżeni, katowani i zabijani. Z młodych kobiet zdzierano ubrania i zbiorowo je gwałcono.
Aktom przemocy towarzyszyły grabieże. Tłum wdzierał się do mieszkań i sklepów. Rabowano wszystko, co wpadło w ręce: biżuterię, gotówkę, pierzyny, przedmioty codziennego użytku, meble i żywność. Wnętrza domów były demolowane, wybijano szyby. Zdarzało się, że zrzucano ludzi z balkonów i okien.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.