Cenne świadectwo. Wspomnienia więźnia pierwszego transportu do KL Auschwitz

Cenne świadectwo. Wspomnienia więźnia pierwszego transportu do KL Auschwitz

Dodano: 
Więźniowie pierwszego transportu do obozu Auschwitz
Więźniowie pierwszego transportu do obozu Auschwitz Źródło:Wikimedia Commons / IPN
Rafał Guzik || "Przekonania polityczne, narodowościowe, czy też rasowe, były bez znaczenia. Wszyscy sobie współczuli. Nie deklaratywnie! Faktycznie! Powiązaniom rożnych ugrupowań politycznych przyświecał cel: WOLNA POLSKA!" - pisał Józef Stós.

Fotografie wykorzystane w artykule pochodzą z Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu, a także ze zbiorów pana Pawła Wodniaka.

„Staram się o tym nie myśleć. Gdy ktoś mi stawia zarzut – ty nadal żyjesz tylko obozem – chyba nie wypada mi odpowiadać. Widzę znowu tego kolegę w obozie. «Słuchaj! Tego się nie da zapomnieć. Z tym trzeba żyć! Jak z nogą uciętą!»”. – mówił po latach Stós.

*

Urodziłem się zbyt późno, by móc poznać byłych więźniów KL Auschwitz osobiście. Gdy zainteresowałem się tematyką obozową – z racji mojego miejsca zamieszkania – zdecydowana większość byłych więźniów była już starszymi osobami po osiemdziesiątce. Mimo wszystko, miałem jednak szczęście spotkać i porozmawiać z kilkoma z nich. W liceum, do którego uczęszczałem, przypadkowo spotkałem byłego członka Sonderkommando – Henryka Mandelbauma. Do dziś pamiętam jego uścisk dłoni i błękitne oczy. Pamiętam również Stanisława Hantza, przywiezionego do Auschwitz w sierpniu 1940 r. Uczestniczyłem w spotkaniach z Augustem Kowalczykiem i fotografem z Auschwitz – Wilhelmem Brasse. Najbardziej jednak chciałem porozmawiać z jednym z więźniów słynnego pierwszego transportu do KL Auschwitz z 14 czerwca 1940 r. Specjalnie przychodziłem więc w rocznicę tego wydarzenia pod blok nr 11, obok którego odbywały się uroczystości rocznicowe i gdzie odprawiano Mszę świętą. Przyglądałem się byłym więźniom, wsłuchiwałem się w ich historie, w których wcześniej zaczytywałem się jako nastoletni chłopak.

Były niemiecki obóz Auschwitz-Birkenau

Pewnego razu moje liceum zorganizowało zwiedzanie byłego obozu z udziałem Józefa Stósa – więźnia pierwszego transportu. Józef Stós – elegancko ubrany starszy Pan, opowiadał o terenie obozowym z początku jego istnienia. Wspominał m.in. o dawnej ujeżdżalni koni znajdującej się na późniejszym placu apelowym, a także o propagandowych napisach niemieckich na kominach kuchni obozowej w Auschwitz. Mówił także o awarii komina krematorium nr I i jego powojennej rekonstrukcji muzealnej. Po spotkaniu z nim udaliśmy się jednym samochodem na spotkanie z ówczesnym prezydentem Oświęcimia.

*

Po wielu latach postanowiłem przybliżyć losy tego człowieka, być może gdzieś zagubione wśród bardziej popularnych lektur o tematyce obozowej. Kim zatem był Józef Stós?

Pierwszy transport do KL Auschwitz

Historia KL Auschwitz rozpoczęła się w maju 1940 r., kiedy do Oświęcimia przywieziono 30 więźniów – niemieckich kryminalistów z KL Sachsenhausen, specjalnie wybranych do pełnienia w nowoutworzonym obozie roli więźniów funkcyjnych. Otrzymali oni pierwsze numery od 1 do 30. Pierwszy numer przypadł Bruno Brodniewiczowi (Brodniewitschowi), starszemu obozowemu, a ostatni Leo Wieczorkowi (Wietschorkowi). Obydwaj zaliczani byli do grona wyjątkowych sadystów. Nie wszyscy jednak spośród nich charakteryzowali się brutalnością czy bezwzględnością, czego przykładem może być Otto Küssel, więzień nr 2, odpowiedzialny za przydział pracy (Arbeitsdients) czy Jonny Lechenich (nr 19), uciekinier z KL Auschwitz, późniejszy żołnierz Armii Krajowej oraz słynnego 2. Korpusu Polskiego we Włoszech. Jeszcze z końcem kwietnia 1940 r. władzę nad powstającym obozem uzyskuje SS-Hauptsturmführer Rudolf Höss. Wreszcie zapada decyzja o przywiezieniu pierwszego masowego transportu polskich więźniów politycznych przetrzymywanych dotąd w tarnowskim więzieniu. Wśród nich znajdowali się członkowie ruchu oporu, działacze polityczni, księża, kilku polskich Żydów, a także gimnazjaliści – często próbujący się przedostać przez „zieloną” granicę na Węgry, celem przystąpienia do polskiej armii tworzonej we Francji. Wyłapywani przez pograniczników i przekazywani w ręce Gestapo, stanowili oni „niebezpieczny element” dla aparatu represji III Rzeszy Niemieckiej.

Częściowo odbudowane krematorium w byłym obozie Auschwitz I

W dniu 14 czerwca 1940 r., po uprzedniej dezynfekcji w żydowskiej łaźni, z dworca kolejowego w Tarnowie wyruszył w nieznane transport 728 więźniów. Przejeżdżając przez Kraków, z głośników na dworcu usłyszeli oni informację o zajęciu Paryża przez Niemców, co przekreśliło ostatecznie jakiekolwiek szanse na ofensywę aliantów z Zachodu wiosną 1940 r. Wreszcie w godzinach popołudniowych transport dociera w pobliże budynków dawnego Monopolu Tytoniowego w Oświęcimiu, gdzie przez pierwsze tygodnie umieszczono więźniów, przed przystosowaniem do celów obozowych dawnych koszar Wojska Polskiego. Tam też – z uwagi na wcześniejsze przybycie 30 więźniów kryminalistów z KL Sachsenhausen – nowoprzybyły tarnowski transport otrzymuje numery od 31 do 758. Wśród nich byli m.in. Wiesław Kielar (nr 290), Marian Kołodziej (nr 432), Jerzy Bielecki (nr 243), Tadeusz „Teddy” Pietrzykowski (nr 77), Bronisław Czech (nr 349), Kazimierz Albin (nr 118), Tadeusz Paolony-Lisowski (nr 329), Edward Galiński (nr 531) – nie sposób wymienić wszystkich.

Wojnę przeżyło ok. 325 więźniów z ogólnej liczby 728 przywiezionych pierwszym transportem. Dziś już nikt z tego grona nie żyje – jako ostatni odszedł 11 października 2020 r. w Cork (Irlandia) Włodzimierz Bujakowski (nr 708). Na upamiętnienie przybycia pierwszego transportu do Auschwitz, Sejm Rzeczypospolitej Polskiej uchwalił w 2006 r. święto Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Niemieckich Nazistowskich Obozów Koncentracyjnych i Obozów Zagłady.

Wojaczka Józefa Stósa

Stale mówiono o wojnie. Regularnie rano i wieczorem odmawiałem pacierz prosząc Boga o wojnę. O WOJNĘ LUDÓW PROSIMY CIĘ PANIE – dodawałem za Wieszczem. Dla mnie było to jedyne rozsądne wyjście, abym nie musiał się uczyć. Dlaczego mam się uczyć? Bo rodzice tak chcą?” – tymi słowami zaczynają się wspomnienia Józefa Stósa, spisane przez niego w latach 1981-1997 pod tytułem: „Moja wojaczka. Wspomnienia z lat 1939-1945”.

Józef Stós urodził się 15 marca 1921 r. w Okocimiu w rodzinie Józefa, działacza ludowego i dyrektora Spółdzielni Rolniczo-Handlowej „Miarka” oraz Wiktorii z Zydroniów. Sam o sobie pisał, iż posiadał pochodzenie chłopskie. We wrześniu 1939 r. był uczniem gimnazjum. Chcąc walczyć za ojczyznę i otrzymać przydział, postanawia kierować się na wschód, gdzie w szwadronie „Mizocz” Korpusu Ochrony Pogranicza zostaje wzięty do niewoli sowieckiej. Podejmuje ucieczkę, co mu się udaje i z powrotem trafia w rodzinne strony. Oczekuje na spodziewaną ofensywę aliantów z Zachodu na wiosnę 1940 r., która jednak nie nadchodzi. Zatrzymany i przesłuchiwany przez gestapo, tłumaczy – zgodnie z prawdą – że był w niewoli sowieckiej. Jak pisze: „Niemcy uważali po prostu, że kiedy zwolniony, to radziecki agent. I dali czas na przemyślenie tego – sądzę, zamykając w więzieniu w Tarnowie, a później wywożąc do Oświęcimia”.

W dniu 3 maja 1940 r. Stós trafia do tarnowskiego więzienia, by następnie wyruszyć stamtąd w nieznane.

Józef Stós

Zachowało się wiele opisów pierwszego transportu do KL Auschwitz – zarówno tych spisanych, jak i zarejestrowanych audiofonicznie. Oddajmy jednak w tym miejscu głos naszemu bohaterowi, który najpierw opisuje dzień poprzedzający transport:

Szykował się jakiś transport na roboty do Rzeszy. Poruszone zostało całe więzienie. Wreszcie jakiś ruch, po bezruchu w celi. Tam było tylko pięć kroków w jedną stronę, pięć kroków w drugą i powtórka. Można było tak chodzić w pojedynkę lub we dwójkę, dopóki nie trzeba było następnym dać tej samej szansy (…) Z podwórza więziennego do łaźni miejskiej, tak jak i z niej rano następnego dnia, prowadzili nas funkcjonariusze SD, przy pustych ulicach Tarnowa. Ruch uliczny był wstrzymany, wydano zakaz zbliżania się do okien. W łaźni były dwa baseny: jeden z zimną, drugi z bardzo ciepłą wodą. Wpędzali nas na przemian. Może było to i dobre hartowanie, lecz dla nas bardzo uciążliwe. Nocowaliśmy na podłogach, gdzie komu popadło. Do łaźni 13 czerwca 1940 roku przyprowadzono nas siedmiuset pięćdziesięciu. Mieliśmy jechać do Rzeszy na roboty rolne. Może to i lepiej, choć niedobrze, że z dala od swoich zastanie nas koniec wojny. Nie wierzyliśmy informacjom niemieckim o nieuchronnej klęsce Francji”.

Następnie Józef Stós przechodzi już do opisu 14 czerwca:

„Tymczasem załadowali nas bardzo elegancko. Do wagonów osobowych specjalnego pociągu. «Ilu panów tyle miejsc». Wagony pulmany. Obsługa zajęła miejsca przy wejściach. Ciepło. Słonecznie. Ludzie pracują normalnie, jak gdyby nic koło nich się nie działo. Przejeżdżamy przez jakże mi znane i bliskie strony rodzinne. Już nie usiłuję wyskoczyć z transportu, jak kilka miesięcy temu przed samą stacją w Słotwinie-Brzesku. Nie było klimatu do ucieczki. Nawet podobał mi się ten wyjazd gromadą ze znajomymi (…). Dłuższy postój na dworcu głównym w Krakowie. Muzyka w głośnikach na peronach. O godzinie 12-tej wiadomości. Padł Paryż – słyszymy. Jeśli to prawda, to i tak Paryż to nie cała Francja. Jedziemy dalej. Stacja Auschwitz i jedziemy dalej. Szyny zardzewiałe. Pociąg przesuwa się powoli. Zgrzyta. Wreszcie koniec podróży. Po prawej stronie za drewnianym ogrodzeniem z drutu kolczastego, w wysokie trawie leżą, częściowo stoją «marynarze». Czarne marynarki, czapki, niebieskie ciemne marynarki (u niektórych w pasy) spodnie w pasy niebiesko-białe. Stoją na placu przed budynkiem, dużym blokiem jednopiętrowym. Dawne magazyny «MOPU», mówi ktoś, kto orientował się w tym terenie. Nastrój dobry, uczucia mieszane. Swobodne zachowanie się «marynarzy» przemawia na korzyść optymistów. Z okna po przeciwnej stronie piękna łąka, na jej końcu w dali – posterunki. Jest 14 czerwca 1940 roku”.

I dalej:

„Nagle… rauss!!! I tu pesymiści mają rację. Jakieś piekielne wrzaski towarzyszą wysiadającym spokojnie z wagonów. Kapelusze, czapki lecą z głów. Podnosisz, zakładasz na głowę i ponownie obrywasz. Nikt nie wie o co chodzi. Przepychają, krzycząc ustawiają nas piątkami (…) W piwnicy stoją trzy stoliki, przy nich trzy krzesła. Na stole skrzynka z kartoteką i pudełko z numerami (…) Każdy z zarejestrowanych dostaje dwa numery. Jeden zabiera ze sobą, drugi kładzie na swoim bagażu (…) Teraz kolacja, a na kolację grochówka, najlepsza jaką można ugotować. W obozie nikt wcześniej, ani później, nigdy takiej nie dostał i nie jadł. Pokrojona w kostkę słonina pływała w menażce, tworząc grubą warstwę. Dla tych po głodówce idealne warunki do biegunki. Ogólnie kolacja nie do zapomnienia. Moim zdaniem, pamięć o tej grochówce zostanie przynajmniej tak długo, dopóki ostatni z pierwszego transportu pozostanie przy życiu i jakiej takiej pamięci”.

Dalsze fragmenty wspomnień dotyczą pierwszych dni istnienia obozu:

„Od rana do apelu «s.port». To tylko tak ładnie się mówi. Faktycznie cały dzień: hipfen, rollen, entegang, beeregang. Hipfen, tj. skakanie żabki, rollen tj. toczenie się po ziemi, tanzen, tj. obracanie się w koło z podniesionymi do góry rękami. Przykrym było rollen – tj. toczenie się dwóch grup w przeciwne strony, czyli naprzeciw siebie. Zderzenie się i przetaczanie przez siebie było najprzykrzejsze. Odpoczynkiem był marsz ze śpiewem, wcześniej sam śpiew. Lory…, schwarzbraun ist flaselnuss…, Im Lager Auschwitz war ich zwar… (…) Po kilku dniach pobytu w obozie, wyrywaliśmy, praktycznie wyskubywali resztki trawy, która gdy tutaj przyjechaliśmy, sięgała pasa”.

Rudolf Höß (Hoess) - komendant obozu Auschwitz-Birkenau

Józef Stós podczas swego uwięzienia w KL Auschwitz pracował w różnych komandach, m.in. w komandzie kosiarzy, w betoniarni, był również krawcem. Z całą pewnością pierwsze lata obozu Auschwitz, pod kierownictwem komendanta Rudolfa Hössa, należały do najtrudniejszego okresu. Bohater naszej opowieści nazywa to miejsce w tym okresie „katownią”. Pisze tak:

„Do Stalingradu był inny obóz niż po Stalingradzie. Höss i Liebehenschel (drugi komendant obozu – przyp. R.G.). Obóz katownia i obóz «sanatorium». To formy postępowania różniące się w sposób namacalny. Przedtem wykańczano fizycznie, w brutalny sposób. Teraz, była to zakrojona na szeroką skalę «fabryka aniołków» – gazowanie, przy zachowaniu «humanitarnych» zasad postępowania! Hitler zakazał bicia w obozie! Każdy więzień może bezpośrednio zwrócić się do komendanta obozu do raportu! Teraz nie biją, ale wybierają do gazu, «czyszczą obóz». Wydział Polityczny szaleje naprawdę. Czasem jest tak, że jeden z komanda jeszcze nie wyszedł, a wchodzi już drugi. Ciągłe rewizje. Nerwy!”.

Spotkanie ze Stanisławem Dębskim (Stanisławem Dubois)

Praca w betoniarni, gdzie przez długi czas pracował Józef Stós i co najważniejsze – praca pod dachem, stanowiła ciekawe doświadczenie dla naszego bohatera, który mógł w tym czasie zetknąć się z elitą polskiej przedwojennej inteligencji. Nie bez powodu komando to było nazywane przez współwięźniów „przechowalnią polskiej inteligencji”. Niezwykłe są wspomnienia Józefa Stósa, który zapamiętał jednego ze swoich kolegów z betoniarni – niejakiego Stanisława Dębskiego (nr 3904) z transportu warszawskiego. Jak wspomina:

„Kapo do pomocy przydzielił mi Stanisława Dębskiego nr 3904 z transportu warszawskiego. Był to średniego wzrostu, okazałej tuszy (w rzeczywistości po prostu dobrze wyglądał), spokojny, dobrze prezentujący się w czystym, jasnym drelichu, dla mnie starszy pan (około trzydziestosześcioletni). Miał duży mir wśród więźniów, wyróżniany był przez kapów. Miałem dbać, aby nie stała mu się żadna krzywda. Wiedziałem, że i mnie będzie dobrze mając w zespole szanowaną osobę, tak tu w obozie, jak i w okresie przedwojennym. Jego prawdziwe nazwisko było dla nas więźniów tajemnicą poliszynela. Wszyscy wiedzieliśmy, że DĘBSKI – bo Stanisław był zarejestrowany pod tym nazwiskiem w schreibstubie – to poseł socjalistyczny, lewicowiec DUBOIS. Opowiadał, że właśnie powtórnie wrócił z Pawiaka. Wyjechał do konfrontacji. Chcieli mu udowodnić, że w Oświęcimiu jest pod fałszywym nazwiskiem – że Dębski i Dubois, to jedna i ta sama osoba. Nic z tego nie wyszło. Do Oświęcimia wrócił jako Dębski. Od niego dowiedziałem się o licznych zatrzymaniach w czasie wojny przez policję. Za «bibułę», jak mawiał. Zawsze udawało mu się jakoś wykręcić”.

I dalej, nasz bohater wspomina:

„W pochmurne dni rury robiliśmy w baraku i gdy obok Stanisława Dębskiego (Dubois) przypadło pracować Jurkowi Ptakowskiemu, wywiązywały się dyskusje, głównie polityczne. Jak dołączył Ptaszycki (chyba z narodowych radykałów, czy chrześcijan), dzień był za krótki na ich kończenie. Czasem było mi przykro słuchać, gdy poruszali kwestie religii, kleru. Zachowania naganne poszczególnych księży próbowano uznać za powszechne dla całego kleru, co wydawało mi się krzywdzące i nie na miejscu. Tym bardziej, że ja znałem przypadki wręcz odwrotne do krytykowanych. Odchodziłem pod byle pretekstem, nie chcąc burzyć sobie swego świata wyniesionego z domu «spod strzechy» (w przenośni). Wiara ojców mi odpowiadała, a komplikować sobie obozowego życia nie chciałem”.

Stanisłąw Dubois

Józef Stós opisuje również ostatnie dni życia Stanisława Dubois:

„Pewnego dnia pan Stanisław nie przyszedł do pracy. Po wieczornym apelu, chyba następnego dnia, spotkałem go między blokami 22 i 23. Siedział w towarzystwie kolegów. Mówił, że być może już pożegnamy się. Został wezwany do komendanta obozu. Przyszła paczka żywnościowa, której nadawcą była żona ambasadora Szwecji, czy też Norwegii!? Była nią jego siostra, co uznali za raczej udowodnione. Powiedział do mnie: «Teraz już nie udało mi się wymigać. Zgubiła mnie paczka» (…) Był piękny, słoneczny dzień. Pełnia lata. Jak zwykle w trójkę robiliśmy na placu «pięćdziesiątkę». Gdzieś około godziny jedenastej, niecodzienna wizyta główne schreibera, Niemca, więźnia. Wysoki, w czarnej czapce, jakie nosili kapowie, idzie przez plac do kantorka. Za chwilę wołają pana Stanisława (…). Pan Stanisław, gdy zauważyliśmy schreibera, faktycznie jakby wyczuł, mówiąc: «To po mnie!». Już żegnał się z nami: «Pamiętajcie o mojej rodzinie. Przekażcie w jakich warunkach odszedłem. Żegnajcie!». Ostatni uścisk ręki dobrego kolegi. Wielkiego, bo zawsze CZŁOWIEKA. Odszedł. Na wolność, czy na rozstrzelanie?! (…) Wieczorem dowiedzieliśmy się, że rozstrzelali w tym dniu grupę więźniów, około dwudziestu pięciu. Polak, Stanisław Dębski nr 3904, a jednocześnie Stanisław Dubois, socjalistyczny poseł do sejmu w przedwojennej Polsce, został rozstrzelany. Prawdopodobnie to może i jego krew ciekła z rollwagi, tej, którą widzieliśmy na drodze. Byli tacy, co twierdzili, że stało się to w porze popołudniowej. Dla mnie to wszystko było nieważne”.

W istocie, Stanisław Dubois został rozstrzelany pod Ścianą Śmierci przy Bloku 11 w dniu 21 sierpnia 1942 r. Na miejsce egzekucji prowadził go sam szef Oddziału Politycznego Maximilian Grabner, a przy bramie obozu dołączył do nich inny słynny oprawca SS – Gerhard Palitzsch.

Dalsze losy obozowe Józefa Stósa

Praca w betoniarni, choć bardzo ciężka, pozwalała naszemu bohaterowi nie tylko zakotwiczyć się pod dachem, ale i dokonać różnego rodzaju obserwacji postaw więźniów. Wspomina on o tym, że ludzie w tym komandzie wzajemnie się wspierali, pomagali sobie:

„Przekonania polityczne, narodowościowe, czy też rasowe, były bez znaczenia. Wszyscy sobie współczuli. Nie deklaratywnie! Faktycznie! Powiązaniom rożnych ugrupowań politycznych przyświecał cel: WOLNA POLSKA! Każda droga równie dobra, jak każdy Polak powinien mieć w Polsce równe prawa. Nikt przecież nie powinien mieć patentu na rządzenie. Byliśmy zjednoczeni, a w tym miejscu zagłady znaleźliśmy sposób na przetrwanie, a nawet wyjście z ciosem, jak się boksie zwykło mówić”.

Znamienne są te słowa, zwłaszcza w kontekście „Raportu”Witolda Pileckiego, gdzie opisuje on Wigilię Bożego Narodzenia 1941 r. w ten sposób: „Więc trzeba było Polakom codziennie pokazać górę trupów polskich, żeby się pogodzili i zdecydowali, że ponad różnice i wrogie stanowisko jakie zajmowali w stosunku do siebie nawzajem na ziemi, jest większa racja – zgoda i wspólny front przeciwko wspólnemu wrogowi, którego przecie zawsze mieliśmy nie jednego”.

Na swej obozowej drodze Józef Stós spotkał również polskiego franciszkanina św. o. Maksymiliana Kolbego, którego wspomina tak:

„Pamiętam za to sylwetkę z oczami zza okularów i workiem przy pasie. Był od Kazimierza nieco wyższy i miał pięciocyfrowy numer obozowy. Wiedzieli, zresztą nie ukrywałem tego, że w Gimnazjum należałem do Sodalicji Mariańskiej. Opowiadali mi, że w na jednym z bloków jest jakiś uduchowiony, świątobliwy ksiądz-asceta (…) W tym czasie moje zainteresowania ograniczały się do dodatkowej miski zupy po apelu. Zainteresowanie okazałem dopiero, gdy podczas wybiórki «Zakładników», jaka nastąpiła po pewnej ucieczce z obozu, ów kolega opowiedział mi, że za wybranego przez komendanta ojca dwojga dzieci, dobrowolnie zgłosił się do bunkra właśnie ten świątobliwy ksiądz. Kolega ten wraz z innymi twierdził, iż nie może zginąć śmiercią głodową TAKI CZŁOWIEK! Uciekinier musi się odnaleźć (…) To wyczekiwanie na uciekiniera nie tylko mnie się udzieliło (…) Dalsze codzienne oczekiwanie na wypuszczenie zakładników nie sprawdziło się. Śmiercią głodową odeszli z tego świata już prawie wszyscy. Ksiądz świątobliwy żył! Sprawa zakończyła się wiadomością o tragicznym zakończeniu jego życia!”.

Józef Stós

Józef Stós 28 października 1944 r. zostaje wywieziony z KL Auschwitz i trafia do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen, a następnie do obozu w Buchenwaldzie. Wobec zbliżających się oddziałów armii amerykańskiej, 10 kwietnia 1945 r. zaczyna się kolejny etap gehenny obozowej – ewakuacja. Wskutek niej trafia do obozu we Flossenbürgu. Pomimo niezwykle ciężkich warunków aprowizacyjnych (kompletny brak wyżywienia), a także kilkukrotnie podjętej próby uśmiercenia więźniów na łódkach transportujących przez rzekę Łabę (tzw. berlinkach), całkowicie wyczerpany podejmuje 8 maja 1945 r. ucieczkę, co tak wspomina:

„Miałem duże trudności z dalszym marszem. Nogi piekielnie mi spuchły (…) Odprężenie nastąpiło, gdy minęliśmy szczyt góry. Wtedy znaleźliśmy się poza frontem, choć nie mieliśmy pojęcia, gdzie jesteśmy i dokąd zdążamy. Wiedziałem, że JESTEM WOLNY!!! Krzyczałbym z radości, gdybym odważył się choć na chwilę stanąć. Na dobitkę dokuczał mi żołądek”.

Nasz bohater znalazł się w Czechosłowacji, skąd przez Bogumin i Oświęcim (sic!) dotarł do Krakowa. Wreszcie, 19 maja 1945 r., przybywa do rodzinnego domu:

„Siedząc u Wicka przy stole, podnieśliśmy się w trójkę na widok ojca. Nie mogłem zrobić kroku. W gardle zabrakło mi głosu. Ojciec – mówił mi później – rozpoznał mnie tylko po tym, że byłem najwyższy (…) W domu – matka, rodzeństwo, krewni, sąsiedzi. Stół suto zastawiony! A my kolejno do odwszenia. Kąpiel w wannie. Pierwsza po pięciu latach! (…) Przy stole mówimy po pięć minut, a dziesięć odpoczywamy. Brak głosu. Język, którym posługujemy się, to język obozowy. Niezrozumiały. Konieczne są ciągłe wstawki celem wyjaśnienia”.

Refleksje

Tak zwany syndrom KZ, czyli specyficzny rodzaj traumy poobozowej dostrzegalny był także u naszego bohatera. W dalszej części swego opisu obozowego życia relacjonuje on bowiem:

„Staram się o tym nie myśleć. Gdy ktoś mi stawia zarzut – ty nadal żyjesz tylko obozem – chyba nie wypada mi odpowiadać. Widzę znowu tego kolegę w obozie. «Słuchaj! Tego się nie da zapomnieć. Z tym trzeba żyć! Jak z nogą uciętą!»”.

Z drugiej strony, zauważa on: „Nie znając właściwie życia – bowiem zostałem jako dziewiętnastoletni chłopak wyrwany aresztowaniem z dobrych, a właściwie bardzo dobrych warunków domowej egzystencji – wiem, że przebyłem obóz w sposób nie upadlający człowieka, a życie obozowe mnie nie zdeprawowało. Zawdzięczam to głównie patriotycznej i religijnej atmosferze, w jakiej zostałem wychowany, przyjętym zasadom i wartościom. Byłem harcerzem i członkiem Stowarzyszenia Młodzieży Katolickiej – Sodalicji Mariańskiej. Tym zasadom i wartościom pozostałem bowiem wierny i w obozie. Nigdy nie zwątpiłem. Wmawiałem sobie, że Niemcy muszą przegrać wojnę! Zgłaszałem się do pracy, aby każdą chwilę mieć wypełnioną. Chociaż nie umiałem jeszcze pracować i z wielkim trudem musiałem wykonywać każdą czynność, zmuszałem się, aby sprostać zadaniom. Sprzyjała mi znajomość języka niemieckiego. Natomiast wiara katolicka nie pozwalała mi rzucić się na druty. Pomogła przetrwać”.

Józef Stós po wojnie uzyskał świadectwo dojrzałości w Gimnazjum i Liceum w Brzesku. Następnie ukończył już w 1950 r. studia na Wydziale Architektury Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Nakazem pracy skierowany do Zarządu Budownictwa Wojskowego w Bydgoszczy. W latach 1968-1972 prowadził w Limanowej własną firmę pod nazwą Murarski Zakład Usługowy. W latach 1982-1993 kierował budowami kościołów w Złotej i Kątach Iwkowskich koło Brzeska oraz pracami konserwatorskimi w kościele parafialnym w Okocimiu. Został odznaczony m.in. Krzyżem Kawalerskim, Oficerskim i Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Oświęcimskim, Złotym Medalem Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej. Odszedł dokładnie w 76. rocznicę przybycia I transportu do KL Auschwitz – 14 czerwca 2016 r. W chwili śmierci był jednym z siedmiu ostatnich żyjących wówczas więźniów tarnowskiego transportu.

Z tego miejsca serdecznie dziękuję Panu dr. Adamowi Cyrze za udostępnienie książki napisanej przez Józefa Stósa pt. „Moja wojaczka. Wspomnienia z lat 1939-1945”, która była bardzo pomocna przy pisaniu tego artykułu, a także za cenne uwagi przy pracy nad tekstem.

Informacje o autorze:

Rafał Guzik – dr nauk prawnych, adwokat i adwokat kościelny w Oświęcimiu. Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, a także absolwent Salezjańskiego Publicznego Liceum Ogólnokształcącego w Oświęcimiu (matura 2007). Rodowity oświęcimianin, miłośnik historii Oświęcimia.

Czytaj też:
Rudolf Höß. Zbrodnie i życie w ogrodzie "sto metrów od krematorium"
Czytaj też:
Poszukiwany numer jeden. Jak schwytano Adolfa Eichmanna
Czytaj też:
"Teddy". Tadeusz Pietrzykowski. Boks, Wojsko Polskie i ruch oporu

Źródło: DoRzeczy.pl / Muzeum Auschwitz