„Pożary szalały we wszystkich dzielnicach Warszawy – wspomina kpt. Roman Chmiel, który 20 sierpnia 1944 r. zrzucał zaopatrzenie dla powstańców. – Ciemne miejsca wskazywały na rejony zajęte przez Szwabów. Wszystko było spowite dymem, przez który przebijały się rdzawopomarańczowe płomienie. Nigdy bym nie pomyślał, że duże miasto może tak się palić. To było straszne – istne piekło dla wszystkich tam na dole. Niemiecki ogień przeciwlotniczy był bardziej intensywny niż wszystko, co dotąd przeżyłem, więc zeszliśmy, jak się dało najniżej – na wysokość dwudziestu kilku metrów nad ziemią; to naprawdę było za nisko, ale musieliśmy się wydostać poza linię ognia. Na Pradze i Mokotowie smugi światła z ziemi oświetlały nas przez cały czas. Nie mogliśmy nic z tym zrobić. Przedzierając się wzdłuż Wisły, niemal uderzyliśmy w most Poniatowskiego, pilot poderwał maszynę dosłownie w ostatnie sekundzie″.
Aby dostać się do Warszawy, startujący z Włoch piloci musieli przelecieć ponad tysiąc kilometrów nad terytorium okupowanym przez III Rzeszę. „Wydano nam rozkaz rozpoczęcia lotu bojowego bez względu na warunki atmosferyczne. [...] od wybrzeży Jugosławii pas mgły rozciągał się od ziemi w górę na wysokość dwóch tysięcy metrów″ – wspominał kpt. Chmiel. Od samego początku na całej trasie przelotu samoloty były ostrzeliwane przez obronę przeciwlotniczą. Niemiecki myśliwiec dopadł pierwszą z maszyn już nad Karpatami, później było tylko gorzej.
20 sierpnia samolot kpt. Chmiela zrzucił ładunek na pl. Krasińskich, na którym 6 lipca 2017 r. przemawiał prezydent USA Donald Trump. „W kabinie było pełno dymu, który właził nam do oczu i powodował dotkliwe pieczenie. Czuliśmy żar unoszący się z murów spalonej dzielnicy″ –relacjonował kapitan.
Po wykonanej brawurowo misji trzeba było przelecieć pod ostrzałem jeszcze ponad tysiąc kilometrów, aby wrócić do bazy. Karpaty znów okazały się miejscem śmierci lotników. „Przelecieliśmy nad rozbitym bombowcem na zboczu wzgórza – właśnie się dopalał. Halifaksy – pięć sztuk – które wyleciały razem z nami, nigdy nie wróciły″. Cała misja trwała ok. 10 godzin. Armia Krajowa potwierdziła, że odebrała dokonany tej nocy zrzut.
W „Najczarniejszą godzinę RAF-u″, czyli bombardowanie Norymbergi 30 i 31 marca 1944 r., Brytyjczycy stracili 11,8 proc. samolotów biorących udział w akcji. Straty wśród maszyn latających z Włoch ze zrzutami dla powstańców wyniosły 16,7 proc., a po uwzględnieniu lotów z Wielkiej Brytanii 13,4 proc. Niosąc pomoc powstańcom, życie straciło ponad 200 lotników. Sama polska 1586. Eskadra do Zadań Specjalnych straciła 59 członków załóg i 11 samolotów. Straty uzupełniano na bieżąco, ochotników nie brakowało.
Niezłomni lotnicy
Od 1 sierpnia 1944 r. dla stacjonujących we włoskim Brindisi polskich pilotów istniało tylko jedno ważne pytanie: Kiedy lecimy ze wsparciem dla powstania? Oprócz Polaków w wyprawach nad Warszawę brały udział załogi wywodzące się z kilku kontynentów: Ameryki, Australii, a także latający w South African Air Force (SAAF) obywatele Związku Południowej Afryki. Od pogrążonej w walkach stolicy dzieliło ich w prostej linii 1311 km. Militarne szanse powodzenia powstania i ogromne ryzyko schodziły na dalszy plan.
Odwaga i determinacja lotników były niezwykłe. Po zrzuceniu ładunków potrafili podjąć ryzyko tylko po to, aby ostrzelać niemieckie pozycje z broni pokładowej. Maszyny strącane przez Niemców spadały m.in. w Śródmieściu i na Pradze.
Lotnicy spędzali na misji co najmniej 10 godzin, lecąc pod ostrzałem nad terytorium wroga, w bardzo niekomfortowych warunkach. Temperatura na dużych wysokościach spadała do –18 st. C. „Siedziałem z tyłu, bez ogrzewania, na masce tlenowej miałem sopelki lodu – relacjonował Douglas F. Matthews, pilot liberatora z 31. Dywizjonu SAAF. – Była to bardzo długa i nieprzyjemna podróż, tym bardziej że mieliśmy świadomość, co nas czeka″. Widok, który załogi samolotów zastały w Warszawie, był wstrząsający. „Piekło nie może budzić większego przerażenia″ – wspominał strzelec pokładowy Michael Cauchi z 31. Dywizjonu SAAF.
Czytaj też:
Bratankowie na ratunek Powstaniu Warszawskiemu
Zagrożenie było tym większe, że samoloty dokonujące zrzutów nie mogły lądować na sowieckich lotniskach. Sprzeciw Sowietów był kuriozalny nie tylko ze względu na ewidentną odmowę współpracy z sojusznikami. Od czerwca 1944 r. amerykańskie bombowce w ramach operacji „Frantic″ odbywały regularne loty na trzy lotniska znajdujące się na zajętej przez Sowietów Ukrainie. Superfortece B-17 startowały z Włoch i Wielkiej Brytanii, bombardowały cele znajdujące się na terenie III Rzeszy, Rumunii i okupowanej Polski, po czym lądowały po sowieckiej stronie frontu. Dla samolotów niosących pomoc Warszawie nie było jednak miejsca.
„Po prostu nie chcemy, żeby nam się tu teraz kręciły jakieś brytyjskie czy amerykańskie samoloty″ – stwierdził marszałek Konstanty Rokossowski, zapytany o brak współpracy w sprawie zrzutów przez Alexandra Wertha, korespondenta BBC w Związku Sowieckim. Stalin i sowiecka dyplomacja grały na czas i udawały, że problem nie istnieje, spodziewając się, że powstanie upadnie, zanim stanie się kolejnym punktem sporu z zachodnimi aliantami.
Polskie załogi nie miały jednak zamiaru czekać, aż Warszawa się wykrwawi. Pierwszy lot zorganizowano 4 sierpnia. Niestety zakończył się zupełną katastrofą. Samoloty miały dokonać zrzutów po godz. 1, w Lesie Kabackim i w Puszczy Kampinoskiej, z dala od głównego pola walki. Cztery załogi w porozumieniu z polskimi dowódcami wyłamały się jednak z planu akcji i na ochotnika przeleciały wprost nad Warszawą. Tej nocy pięć samolotów nie wróciło do bazy, a liberator dowodzony przez kpt. Jana Mioduchowskiego dotarł na lotnisko z jedynie dwoma sprawnymi silnikami i wylądował bez podwozia, zatrzymując się zaledwie 10 m od morza. W dodatku załogom udało się dokonać tylko dwóch udanych zrzutów. W konsekwencji dowództwo RAF zdecydowało o zawieszeniu lotów nad Warszawę.
Determinacja lotników była jednak ogromna. Cztery dni później samoloty z Polakami na pokładzie znów były w drodze nad walczącą stolicę. Norman Davies w „Powstaniu '44″ twierdzi, że załogi wznowiły loty na własny rachunek lub na rozkaz lokalnego dowództwa.
Brytyjscy dowódcy nie podchodzili do zrzutów dla Warszawy z taką determinacją jak Polacy. Chłodna ocena sytuacji kazała im podważyć strategiczny sens podejmowania ryzykownych misji. Ostateczne wątpliwości rozwiał Winston Churchill. 12 sierpnia stwierdził, że pomoc dla walczącej Warszawy musi zostać wysłana nawet, jeśli będzie się to wiązało z dużym ryzykiem.