Kiedyś, rozglądając się po pewnym gospodarstwie na tzw. Ziemiach Odzyskanych spostrzegłem rurę wychodzącą ze studni na podwórku i prowadzącą do obory. Zaciekawiony jej przeznaczeniem, zapytałem o nią gospodarza, który wyjaśnił, że to poniemiecki wodociąg dla krów. Jakby od niechcenia rzucił jeszcze, że działał nawet kilka lat po wojnie, ale potem się zepsuł i nikt go już nie naprawił. Zdumiony nowoczesnością owej instalacji, która musiała powstać najpewniej w latach 30-tych XX w., z początku zacząłem zżymać się na nowych, przybyłych zza Buga właścicieli gospodarstwa, którzy mając takie cudo na podwórku, dopuścili – jak mniemałem z powodu niższej niż niemiecka kultury technicznej – do jego dewastacji. Potem jednak przyszła głębsza refleksja. Bo też po co przesiedleńcom, którzy dopiero co pozbyli się prawie całego majątku, wyzutych z ojcowizny i rzuconych na obcą ziemię, wodopój dla kilku zaledwie sztuk bydła, które pewnie posiadali? W dodatku gospodarując na kilku przydzielonych im hektarach mało urodzajnej, podgórskiej ziemi, z powodu socjalistycznej ekonomii praktycznie niezdolni do zwiększania areału i dochodów gospodarstwa? O kosztach pozyskiwania części i napraw nie wspominając.
Owo zdarzenie przypomniałem sobie, kiedy czytałem książkę Piotra Pytlakowskiego „Ich matki, nasi ojcowie. Niewygodna historia powojennej Polski”. Sam tytuł pewnie miał być chwytliwy i przyciągać czytelników, ale niezbyt oddaje treść książki, bo to ani za bardzo niewygodna, ani historia Polski. To raczej zbiór kilkunastu opowieści o losach Niemców, którzy pozostali w Polsce po II wojnie światowej.
W czasach PRL-u jedyną oficjalną wykładnią polsko-niemieckiej historii była ta, wskazująca na zachodniego sąsiada jako ciągłego agresora i sprawcę polskich cierpień i klęsk. Od początku lat 90-tych wykonana została ogromna praca, żeby zmienić tą optykę. Podkreślano pozytywne aspekty polsko-niemieckich stosunków i ich wagę. Doprowadzono nawet do tzw. „kiczu pojednania”. Potem przyszedł czas na kolejne próby - zwłaszcza zmianę spojrzenia na kwestię postrzegania odpowiedzialności za wybuch II wojny światowej i jej skutki. Szkołę tą reprezentują różne nurty - od grubego kalibru oskarżeń o de facto przystąpienie Polski do paktu monachijskiego, przez twórczość w typie „Naszych matek, naszych ojców”, nieustanne napomnienia o rzekomej niższej kulturze gospodarczej i technicznej Polaków, której zwieńczeniem miało być pojęcie „polnische wirtschaft”, aż po literaturę faktu, opisującą doświadczenia tzw. „zwykłych Niemców”. Do tej ostatniej chyba trzeba zaliczyć książkę Pytlakowskiego.
W czasie II wojny światowej dziesiątkom milionów ludzi – zwykle niczemu nie winnych – świat dosłownie zawalił się na głowę. Stracili rodziny, majątek życia, musieli opuścić rodzinne strony i zaczynać nowe życie, w zupełnie zmienionych – tak jak w Polsce – warunkach. Tymczasem „Ich matki, nasi ojcowie” traktują o „krzywdach”, jakich doznali po wojnie Niemcy od swoich polskich sąsiadów. Mogłoby się wydawać, że wyjdzie z tego zajmująca opowieść, ciekawsza tym bardziej, że – według autora – oparta na nieznanych i nieporuszanych dotychczas faktach, rzekomo skrzętnie ukrywanych przez piewców historii Polski jako „niewinnej” ofiary wojny i jej sprawców.
Niezbyt się to autorowi udaje, może oprócz historii Salomona Morela i Czesława Gęborskiego oraz mordów na Niemcach w Aleksandrowie Kujawskim i Nieszawie. Od razu trzeba jednak dodać, że za zdarzenia te odpowiedzialni byli polscy renegaci, funkcjonariusze komunistycznych władz, niektórzy – jak w Aleksandrowie – nawet z rodowodem sięgającym KPP.
Czytaj też:
Piekło w Festung Breslau
Historia przybiera inny kształt, kiedy autor opowiada o „krzywdach”, jakich doznali Niemcy od tzw. „zwykłych” Polaków. Opowieści są siłą rzeczy subiektywne, bo pochodzą głównie od samych pokrzywdzonych. I to chyba największa słabość książki. Autor w większości nie konfrontuje niemieckich opowieści z relacjami Polaków czy dokumentami. Operuje też niedomówieniami i domysłami, kiedy sytuacja nie pasuje do przyjętej tezy.
Na czym jednak polega owo skrzywdzenie? Oczywiście głównie chodzi o odebrane „wypędzonym” gospodarstwa, domy i mieszkania. Cóż jednak było robić, kiedy przesiedlanie odbywało się na podstawie postanowień Wielkiej Trójki, ustalającej powojenny porządek, a ze wschodu nadchodziły kolejne fale repatriantów, również wyzutych prawie z całego majątku? Nie przeszkadza to jednak w wysuwaniu zarzutów o bezprawnych, bo dokonanych niekiedy „bez pozwolenia” mocarstw wysiedlaniu Niemców albo usprawiedliwianiu Agnes Trawny, która przecież przed wywłaszczeniem bogu ducha winnych polskich mieszkańców, oddała odszkodowanie otrzymane w Niemczech za zabrane jej w Polsce gospodarstwo.