O urząd prezydenta USA może ubiegać się osoba, która jest obywatelem amerykańskim, ukończyła 35, rok życia i od co najmniej 14 lat na stałe zamieszkuje Stany Zjednoczone. Kadencja trwa cztery lata, możliwa jest jedna reelekcja. Termin wyborów to pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada, czyli między 2 a 8 listopada w latach przestępnych. Rozstrzygnięcie następuje w jednej turze. Wybory mają charakter powszechny i pośredni, co oznacza, że odbywają się za pośrednictwem elektorów. Wynika to ze specyfiki amerykańskiego systemu wyborczego, który nie jest jednolity. Sposób przeprowadzenia wyborów nieco różni się w poszczególnych stanach. Formalnie rzecz biorąc, głosujący wybierają elektorów, a następnie ci zgodnie z wolą wyborców głosują na kandydata, który wygrał wybory stanowe. Ostatecznie prezydentem zostaje kandydat, który uzyska wymaganą liczbę głosów elektorskich, o czym za chwilę.
Jak wiadomo, w USA ukształtował się system dwupartyjny, więc w praktyce liczą się kandydaci dwóch partii – Demokratycznej i Republikańskiej. Od połowy XIX w. wszyscy prezydenci pochodzili z tych dwóch ugrupowań. Inne formacje także zgłaszają kandydatów, ale z reguły ich wyniki nie mają żadnego praktycznego znaczenia.
W wielkim uproszczeniu – przypomnijmy – Demokraci to lewica, co nazywa się w Ameryce liberalizmem i utożsamia z postępowością, tzw. sprawiedliwością społeczną oraz większą interwencją rządu w gospodarkę, a Republikanie to prawica, której bliższy jest konserwatyzm i tradycyjne wartości, takie jak wolny rynek i koncepcja wolności jednostki.
Prawybory partyjne
Na początku procesu wyborczego ubiegający się o partyjną nominację mają status kandydatów na kandydata. Celem wyłonienia kandydata na prezydenta stanowe struktury partii politycznych organizują prawybory. W części stanów na pretendentów głosują wyłącznie zarejestrowani członkowie danej partii, w innych mogą to zrobić wszyscy zarejestrowani wyborcy, a w jeszcze innych wybiera jedynie ścisłe miejscowe kierownictwo.
Prawybory nie odbywają się we wszystkich stanach równocześnie, tylko kolejno, począwszy od stycznia, ewentualnie lutego, a następnie sukcesywnie aż do sierpnia, o ile zachodzi taka potrzeba. Zwykle rozstrzygnięcie następuje już w lutym albo w marcu w tzw. super wtorek, kiedy prawybory przeprowadza się jednocześnie w co najmniej kilkunastu stanach. Np. w 2008 roku w ramach super wtorku wybierały 24 stany, a w 2020 r. 14 stanów.
W USA obowiązuje niepisana zasada, że jeżeli urzędujący prezydent wyraża wolę walki o reelekcję, to partia respektuje to i popiera go. Formalnie nie stoi to jednak na przeszkodzie zgłaszania innych kandydatur i przeprowadzania prawyborów. W praktyce nie startują inni potencjalnie silni kandydaci.
Latem partie Demokratyczna i Republikańska organizują konwencje, podczas których zwycięzca prawyborów oficjalnie uzyskuje nominację kandydata na prezydenta. Rzadko, ale zdarza się, że realna decyzja zostaje podjęta dopiero w głosowaniu na konwencji. W jej trakcie jest też przedstawiany obszerny program wyborczy i kandydat na wiceprezydenta. W ustroju amerykańskim jest to ktoś w rodzaju zapasowego prezydenta, ale w trakcie kampanii osoba ta odgrywa bardzo istotną rolę.
Media w kampanii wyborczej
Głosowanie poprzedza kampania wyborcza, która w przypadku Ameryki jest przedsięwzięciem na skalę większą niż gdziekolwiek indziej na świecie. Profesjonalne sztaby wyborcze wspierane przez tysiące wolontariuszy rywalizują na płaszczyźnie politycznej, organizacyjnej i medialnej. Sztab kandydata buduje sieć kontaktów, zarządza zebranymi funduszami, przy pomocy specjalistów od marketingu przygotowuje strategię i buduje przekaz dla społeczeństwa. Kandydat prowadzi szeroko zakrojoną kampanię polityczną i wizerunkową, występując na wiecach, udzielając wywiadów, a współcześnie korzystając także z serwisów społecznościowych.
Media niezmiennie odgrywają kluczową rolę w kampaniach wyborczych, ponieważ większość wyborców ma kontakt z kandydatem wyłącznie poprzez internet, telewizję czy gazety. Toteż siła ich oddziaływania jest jeszcze większa w sytuacji, gdy niemal cała machina medialna solidaryzuje się z jednym kandydatem, tworząc dla niego osłonę i wspierając go, jednocześnie demonizując konkurenta, jak miało to miejsce w poprzedniej kampanii prezydenckiej i ma w obecnej.
Przekazy medialne w znacznym stopniu wpływają na to, które zagadnienia będą postrzegane przez społeczeństwo jako istotne, a które niekoniecznie. W pewnym zakresie media są w stanie przekierowywać uwagę na tematy, na których im, a konkretnie ich właścicielom zależy. Umiejętnie uwypuklając jedne wątki, a pomijając inne, przedstawiając określone narracje, interpretacje czy sugestie, giganci prasowi kształtują percepcję społeczną i oddziałują na kryteria stosowane przez wyborców przy decyzji wyborczej.
Spoty wyborcze i debaty prezydenckie
W dobie telewizji i internetu w kampanii należy jak najlepiej wykorzystać spoty wyborcze. Reklamy mogą przemawiać do logiki i racjonalności pokazując jakąś argumentację, czy merytoryczny aspekt ważnego zagadnienia, ale mogą też mieć na celu generowane emocji poprzez zastosowanie rozmaitych technik propagandowych. Jedną z emocji, do których zwykle odwołują się sztabowcy obu stron, jest strach, zarówno wobec faktycznych, jak i wyimaginowanych, sztucznie wykreowanych zagrożeń łączonych z konkurentem.
Status najważniejszego wydarzenia kampanii mają debaty telewizyjne. Ze względu na dużą oglądalność dają kandydatom możliwość zaprezentowania elementów swojego programu przed znacznie szerszą niż na co dzień widownią. O sile przekazu debat świadczy wielokrotnie opisywany przykład pierwszej z nich, czyli przegranego starcia Richarda Nixona z Johnem F. Kennedym w 1960 roku. Nie trzeba jednak sięgać tak daleko. Występ Joe Bidena w czerwcowej debacie prezydenckiej stał się bezpośrednią przyczyną – być może decyzja zapadła wcześniej – przymuszenia go przez establishment Partii Demokratycznej do rezygnacji ze starań o reelekcję.
Wiceprezydent Kamala Harris, która go zastąpiła, w ogóle nie udziela wywiadów, z czym mainstream nie ma żadnego problemu. To właśnie element wspomnianej osłony medialnej, którą została objęta z uwagi na rozpoznanie Demokratów, że prawdopodobnie wywiady bardziej jej zaszkodzą, niż pomogą. Wspominamy o tym w kontekście wagi, jaką sztaby przywiązują do kwestii wizerunku kandydata w oczach mas. Nawet całkowicie ustawiona rozmowa niesie ryzyko kompromitującej wpadki, debata tym bardziej. Tym niemniej Harris oczywiście zmierzy się z Trumpem. Od lat 70. udział w debatach stanowi nieodłączny składnik amerykańskiej demokracji.
Wybory w USA
Jak przebiegają same wybory? Wspomnieliśmy, że Amerykanie nie wybierają prezydenta bezpośrednio. Głosują na elektorów, a dopiero w następnym kroku (w pierwszy poniedziałek po drugiej środzie grudnia) ci powtarzają ich decyzję w stanowym głosowaniu elektorskim.
Każdy stan ma tylu elektorów, ilu członków Izby Reprezentantów w Kongresie plus dwóch senatorów. (Ilość członków Izby zależy od populacji danego stanu). Czyli np. Tennessee ma dziewięciu członków Izby i dwóch senatorów – razem 11 elektorów. Elektorów wskazują partie polityczne, ale oczywiście nie mogą to być członkowie Kongresu ani władz federalnych.
Liczba elektorów w poszczególnych stanach
Obecnie liczba elektorów przedstawia się następująco: Kalifornia (54), Teksas (40), Floryda (30), Nowy Jork (28), Illinois (19), Pensylwania (19), Ohio (17), Michigan (16), Georgia (16), Karolina Północna (15), New Jersey (14), Wirginia (13), Waszyngton (12), Arizona, Massachusetts, Tennessee, Indiana (po 11), Missouri, Maryland, Wisconsin, Kolorado, Minnesota (po 10), Alabama i Karolina Południowa (po 9), Kentucky (8), Connecticut i Oregon (po 7), Iowa, Missisipi, Arkansas, Utah, Kansas, Nevada (po 6), Nowy Meksyk, Nebraska (po 5), Idaho, Hawaje, Wirginia Zachodnia, Nowy Hampshire, Maine, Rhode Island, Montana (po 4), Delaware, Południowa Dakota, Północna Dakota, Alaska, Vermont, Wyoming, Dystrykt Kolumbii (po 3).
Zwycięzca bierze wszystkie głosy elektorskie
Łączna liczba elektorów wynosi 538. Do wygrania wyborów prezydenckich kandydat potrzebuje zatem 270 głosów elektorskich. Z wyjątkiem Maine i Nebraski kandydat, który wygra wybory w danym stanie, uzyskuje głosy wszystkich elektorów przypadających na ten stan. Czyli jeżeli dany kandydat wygra jednym głosem np. w Tennessee, to dostanie głosy wszystkich 11 elektorów przypadających na ten stan.
Co ciekawe, prawo federalne nie obliguje elektorów do głosowania zgodnego ze wskazaniem wyborców, zobowiązanie takie nakłada jednak większość stanów. W praktyce przypadki nielojalnych elektorów zdarzają się bardzo rzadko. Przykładowo kilku wyłamało się w 2020 roku, kiedy urząd obejmował Donald Trump. Jednak nigdy w historii wiarołomni elektorzy nie wpłynęli na końcowy rezultat wyborów. Wynik znany jest zatem po zliczeniu głosów na początku listopada, a zaprzysiężenie prezydenta i wiceprezydenta odbywa się w południe 20 stycznia.
Konstrukcja kolegium elektorskiego sprawia, że w USA możliwe jest zwycięstwo kandydata, który uzyska mnie głosów niż konkurent. Zdarzyło się tak pięć razy. W 2000 r. Al Gore przegrał z George'em W. Bushem, który dostał o prawie 544 tys. głosów mniej, ale jednocześnie pięć elektorów więcej. Różnica między kandydatami na Florydzie (wówczas 29 elektorów) wyniosła zaledwie 537 głosów. Sytuacja powtórzyła się w roku 2016, kiedy Donald Trump zdobył 62,9 mln głosów, co dało 304 głosy elektorskie, a Hilary Clinton 65,8 mln, co przełożyło się na 227 elektorów.
Decydują swing states
Partia Republikańska i Partia Demokratyczna mają ponad 40-procentowe stałe elektoraty, co oznacza, że w praktyce o wyniku wyborów każdorazowo decydują tzw. wyborcy niezdecydowani. Najważniejszym zadaniem stojącym przed kandydatem jednej i drugiej partii jest przyciągnięcie do siebie właśnie tej grupy. Są stany, w których prawie zawsze triumfują Demokraci i takie, w których dominują Republikanie. Są też takie, w których czasem w wyborach wygrywa kandydat Republikanów, a czasem Demokratów. To właśnie swing states – tzw. stany wahające. Zdobycie w nich przewagi ma kluczowe znaczenie dla wyniku wyborów. Przekonanie nawet ułamka tamtejszego elektoratu może przechylić szalę na korzyść danego kandydata. Zwykle sztaby wyborcze kładą w kampanii zdecydowanie mniejszy nacisk albo całkowicie ignorują te stany, w których kandydat i tak nie ma perspektywy na zwycięstwo. Z kolei tam, gdzie wygrana jest wysoce prawdopodobna i tak warto się pokazać, chociażby celem zebrania większej ilości datków. Gro wysiłku idzie na swing states.
Lista swing states nie jest stała, z wyborów na wybory może się zmieniać i nieco różnić długością. Do stanów swingujących zalicza się Pensylwanię, Michigan, Wisconsin, Ohio, a także Arizonę, Karolinę Północną, Nevadę, Georgię i Florydę. Generalnie przyjmuje się, że w tegorocznych wyborach grupę swing states tworzy siedem stanów: Pensylwania, Michigan, Wisconsin, Arizona, Karolina Północna, Nevada i Georgia.
Kto za to wszystko płaci?
Nigdzie na świecie kampanie prezydenckie nie są tak kosztowne, jak w USA. W 2012 r. Demokraci i organizacje wspierające zebrali na kampanię Baracka Obamy około miliard dolarów, a Mitt Romney miał do dyspozycji 990 milionów. Kampania Hilary Clinton w 2016 r. kosztowała blisko 1,5 miliarda dolarów, a Donalda Trumpa prawie miliard.
O triumfie kandydata w dużym stopniu decyduje zatem możliwość i umiejętność pozyskiwania funduszy. Zasady ich gromadzenia są szczegółowo uregulowane. Na sfinansowanie kampanii składają się: środki partyjne, wpłaty zwolenników oraz fundusze własne kandydata. Prawo rozróżnia darczyńców prywatnych oraz zorganizowane grupy interesu, w tym firmy. Wpłacać mogą podmioty, które nie są zwolnione z płacenia podatków. Co do zasady dla poszczególnych grup darczyńców ustanowione są limity wpłat, a ich rejestr jest publicznie dostępny.
Datki na kampanię mogą przekazywać korporacje oraz związki zawodowe. Od 1944 roku tworzone są tzw. komitety polityczne (political action committee – PAC), wspierające danego kandydata, ale nie współpracujące z jego sztabem. Największe środki są gromadzone przez tzw. super PAC, czyli organizacje formalnie niezwiązane z konkretną partią czy korporacją, łączące datki od wszystkich grup darczyńców. W USA największe korporacje wspierają Demokratów, co czyni ich formacją bogatszą od Republikanów.
Czytaj też:
Dwight Eisenhower. Jak generał został prezydentem USACzytaj też:
John F. Kennedy. Czwarty zamordowany prezydent USA
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.