Zakochałem się w krajobrazie, w ruinach minojskich, greckich i rzymskich; w wartkich wiosennych potokach,
w wysuszonych latem wzgórzach, w ciepłych falach jesiennego morza. Jest Kreta miejscem, gdzie zawsze czuję się jak u siebie. Ta książka to mój list miłosny do niezwykłego miejsca, niezwykłych ludzi i niezwykłej historii.
Po wielokroć Kazantzakis
Grób znajduje się na niskim kamiennym podwyższeniu. Strzeże go prosty krzyż.
Znów jestem u szczytu gigantycznego bastionu Martinengo.
Widok otwiera się na góry i morze, a w oddali widać drogę ku Agia Pelagia. Samego kurortu nie dojrzycie, bo jest schowany za cyplem, ale widać maleńkie zabudowania miejscowości Padanassa i Paleokastro (nie mylić z miastem o tej samej nazwie po drugiej stronie wyspy).
Znów stoję przy mogile Nikosa Kazantzakisa.
Autor Greka Zorby i Ostatniego kuszenia Chrystusa ciężko zachorował podczas jednej ze swych podróży na Daleki Wschód. Przewieziony do Europy, zmarł we Freiburgu 26 października 1957 roku. Jego doczesne szczątki przewieziono najpierw do Aten, a potem na Kretę. „5 listopada wszystko w Heraklionie zamarło. Flagi opuszczono do połowy masztu. Tysiące ludzi zgromadziły się na ulicach, by pożegnać pisarza – pisze Litsa Chatsopolu. – Na przedzie konduktu żałobnego idą studenci niosący egzemplarze jego książek, na samym przedzie z poematem Odyseja. Trumna przewożona jest na lawecie, pogrzeb odbywa się z zachowaniem wszelkich zasad ceremoniału państwowego”. Potem mężczyźni ubrani w tradycyjne kreteńskie stroje wnoszą trumnę na szczyt bastionu Martinengo. Na grobie pisarza znajdą się jego własne słowa: I hope for nothing. I fear nothing. I’m free. „Nie mam na nic nadziei. Niczego się nie obawiam. Jestem wolny”. To cytat z eseju metafizyczne go Sztuka ascezy: zbawcy Boga, wydanego w 1923 roku (polskie wydanie – 1993). Esej jest kluczowy dla zrozumienia pisarstwa Kazantzakisa, a sam autor zwykł mawiać, że to z tych kilkudziesięciu stron wykiełkowały wszystkie idee, które zna leźć można w jego książkach.
Tak się złożyło, że stanąłem u grobu Kazantzakisa niedługo po tym, jak w New Gate, znaczy Jesus Gate, otwarto wystawę „Moja odyseja” poświęconą pisarzowi. Owego jesiennego dnia gdy ją odkryłem, jestem jedynym gościem. Pilnujący wnętrza Grecy mają przewagę: jest ich sześciu plus pies – wielki złoty labrador leżący na kamiennej posadzce. Pies ziewa. Nawet łba nie chce mu się podnieść na mój widok.
Na planszach zdjęcia, fragmenty z książek, cytaty z listów. „Staram się odtworzyć Heraklion z moich dziecięcych lat” –mówi pisarz o powieści Kapetan Michał. Są i egzemplarze książek na małych pulpitach. Można przejrzeć, poczytać. Osobno wyeksponowano okładki książek Kazantzakisa wydanych w innych językach. Szukam polskich śladów – jest! Pierwsze wydanie Biedaczyny z Asyżu, pierwsze wydanie Greka Zorby z charakterystycznym czarno-białym zdjęciem twarzy Anthony’ego Quinna. Wszędzie opisy po angielsku – nasi organizatorzy rozmaitych wystaw upamiętniających polskich pisarzy mogliby się podszkolić i o tym pamiętać. Na drugim końcu wielkiego pomieszczenia drewniane krzyże, teatralne rekwizyty z przedstawienia wedle prozy Kazantzakisa.
Podczas tej samej podróży decyduję się wreszcie na krok oczywisty: dlaczego jeszcze nie odwiedziłem muzeum Kazantzakisa (tak, tego, które reklamowane jest wielkim billboardem na lotnisku w Heraklionie)? Czas naprawić ten błąd. Zatem – kierunek Myrtia!
Jest tylko jeden problem: jestem na Krecie grubo po sezonie, do Myrtii nie jeździ żaden autobus – tak mi wieczorem powiedziano na dworcu. Ufny w doskonałość lokalnego systemu komunikacyjnego (nie może być miejsc bez autobusów!), postanawiam przechytrzyć wrogą rzeczywistość. Dzwonię więc wprost do muzeum – na pewno wiedzą, jak się do nich dostać. Na pewno coś podpowiedzą. Jakiś myk. Może jakiś autobus chociaż niedaleko przejeżdża. Albo jest jakaś sponsorowana przez lokalne władze muzealna furgonetka. Przecież muzeum bez zwiedzających to idiotyzm.
Następnego dnia rano siedzę więc w pokoju hotelu Capsis-Astoria, którego wnętrza wyglądają trochę jakby pamiętały czasy, kiedy Demis Roussos dopiero trenował śpiewanie Goodbye, my love, goodbye. Wybieram numer. Biiip. Biiip. Uff, kobiecy głos. Żywy. Pierwszy mały sukces. Skoro odbierają, znaczy otwarte! Dziewczyna jest bardzo miła, bardzo pomocna, a po chwili także bardzo zafrasowana. Niestety, potwierdza, że żadnym autobusem do nich nie dojadę.
– Nie szkodzi, jakoś dam sobie radę! – deklaruję dzielnie, choć jestem lekko oszołomiony. – Do zobaczenia jeszcze dziś! Wychodzę z hotelu, mijam pożądliwie zerkających na mnie taksówkarzy; wypożyczalnie samochodów też nie dla mnie, nie mam prawa jazdy. Co robić? Zostaje jedyne wyjście, sprawdzone – własne nogi.
Najpierw rzut oka na mapę. Hmm, kawałek drogi, jakieś 10, 12 kilometrów. Czyli ze dwie godziny spaceru. Pewnie dłużej, tak się zwykle kończy kalkulowanie czasu przemarszu wedle mapy. Potem patrzę w niebo. Nie jest źle. Słońce wciąż za chmurami, więc nie praży, a jak informuje mapa, po pierwsze do Myrtii wiedzie przyzwoita droga, po drugie zaś – i to w sumie rzecz ważniejsza – część podróży mogę odbyć miejskim autobusem jadącym do Knossos. Tak też robię i pół godziny później jestem jedynym człowiekiem, który zamiast karnie ustawić się w kolejce po bilet do najsłynniejszego pałacu cywilizacji minojskiej, omija wszystkie sklepy z pamiątkami i maszeruje dalej, ku wiosce Skalani. Kalkuluję, że dzielące mnie od niej pięć kilometrów zrobię w godzinę, bo jest jeszcze chłodno i tylko lekko pod górę. Stamtąd do Myrtii powinna być najwyżej kolejna godzina marszu.
Do plecaka ładuję zapas wody mineralnej ze sklepiku wypełnionego turystycznym badziewiem i ulokowanego niemal vis-à-vis wejścia na teren wykopalisk. I już, w drogę! A ta 70 z miejsca, gdzie stoję, wygląda bardzo tajemniczo. Po obu stronach gąszcz drzew; szosa lekko opada, nie widać, co dalej, bo szybko zakręca. Idzie się dobrze, ale szybko odkrywam, że to ryzykowna zabawa. Gałęzie drzew i krzaki w wielu miejscach wcinają się w jezdnię, pobocza właściwie nie ma, więc idę po białej linii wyznaczającej brzeg pasa ruchu, a samochodów tu jeździ zadziwiająco wiele. Kierowcy, chyba lekko zdumieni, omijają mnie, czasem trąbią, a ja przyspieszam, bo jak najszybciej chcę dojść do bardziej odsłoniętego miejsca, gdzie po pierwsze, mógłbym odsunąć się trochę od drogi, po drugie, stać się lepiej widoczny, bo im dalej od miasta, tym bardziej się wszyscy rozpędzają.
Po półgodzinie zaczynam podejrzewać, że jestem zbyt wielkim optymistą. Droga coraz częściej wiedzie mocno pod górę, a nadzieja na to, że będę się trzymał założonego tempa marszu staje się płonna. Zaczynam więc łapanie stopa, czyli wędrówka zamienia się w ten głupawy taniec zawracaniec – idziesz normalnie, gdy słyszysz za sobą silnik, to się odwracasz i idziesz tyłem, żeby nie wypaść z rytmu, ale wypadasz, bo przecież idziesz tyłem, więc wolniej i ostrożniej, zerkając co chwila za plecy. Jednocześnie nie możesz za bardzo zerkać, by patrzeć, kto jedzie, szybko ocenić, czy jest sens machać, a jeśli tak, to do energicznych gestów dołączyć minę człowieka godnego zaufania, sympatycznego i jak najmniej przypominającego seryjnego mordercę.
Szczęście sprzyja śmiałym. W połowie drogi do Skalani, które jest z kolei w połowie drogi do Myrtii, zatrzymuje się obok mnie sfatygowany granatowy volkswagen, na oko dziesięcioletni. Za kierownicą Katerina, która pracuje w Heraklionie jako urzędniczka w sądzie, a dziś, jako że jest sobota, jedzie do domu w Skalani. Nie ma dyskusji, oznajmia, żadnego łażenia poboczem, ona dostarczy mnie do samej Myrtii i koniec! Kreteńska gościnność jednak nadal istnieje.
Jedziemy. Uważnie przyglądam się wijącej się niezliczonymi zakosami drodze. Serpentyny, ostre podjazdy. Chyba miałem szczęście. Na piechotę wycieczka zajęłaby mi dużo więcej czasu, niż zakładałem. I tak oto w samo południe wy siadam w Myrtii, wiosce obrastającej szczyt wzgórza, z którego widać jedynie inne wzgórza. Wszystko dzięki Katerinie, która zostawiła mnie przy wjeździe do wioski i zawróciła, teraz pewnie gna już do domu. Patrzę na horyzont. Morze? Nie, stąd nic takiego nie da się dostrzec. Turystów zresztą też nie. Ukształtowanie terenu jest takie, że gdyby wyobrazić sobie trochę więcej drzew i podmienić pasy drzewek oliwnych na winorośl, byłoby trochę toskańsko.
Sobota jest wyjątkowo leniwa. Ulica w wiosce pusta, w małej restauracji pod nieodłącznym platanem zaczęło się dopiero wystawianie stolików i krzeseł. Budynku muzeum nie da się przegapić, to najnowsza – i największa, prócz kościoła – konstrukcja w maleńkiej Myrtii. Graniasta szara bryła przy skwerze wyłożonym kamiennymi płytami. Właściwie to więcej niż budynek, to cały minikompleks, bo z boku jeszcze jest osobny pawilon z kawiarenką oraz sklepem z książkami i pamiątkami.
Czym prędzej zagaduję przesympatyczną obsługę muzeum (dwie kobiety, jeden mężczyzna), opowiadam, jak tu dotarłem, a oni w odpowiedzi wzdychają na wyścigi. Od lat próbują na mówić władze Heraklionu, by przyjeżdżał tu choć jeden autobus dziennie. Bez skutku. Kogo dziś interesują wspomnienia o zmarłych pisarzach, choćby i najlepszych (a bez wątpienia Kazantzakis to najbardziej znany grecki pisarz XX wieku). Też wzdycham i przypominam sobie inne reklamy z lotniska w Heraklionie. Jestem pewien, że Cretaquarium, Dino sauria Park i Watercity nie mają takich problemów.
Ponieważ wcześniej rozmawialiśmy przez telefon, to właściwie jestem już dobrym znajomym. A jako że wyrażam szczere zainteresowanie Kazantzakisem (opowiadam też o wrażeniach ze Stavros, czyli zatoki, gdzie kręcono Greka Zorbę), to zostaję uznany za przyjaciela muzeum. W dodatku jestem na razie jedynym zwiedzającym tego dnia, więc trafia mi się zwiedzanie w wersji ekstra – z osobistym przewodnikiem w postaci pulchnej Greczynki, która podpowiada, na co szczególnie zwrócić uwagę. Greczynka jest tą samą dziewczyną, z którą rozmawiałem przez telefon. Ma piękne, rzadkie imię: Paraskevi, czyli „ta, która przygotowuje drogę Panu”.
Garściami zagarniam miejscowe druki: oficjalne broszury, ulotki, pamiątkowe ulotki o Kazantzakisie. Ze zrozumieniem patrzę na informację (materiały muzeum), że do Heraklionu jest nie 10, lecz 15 kilometrów. Aha. To już rozumiem, dlaczego droga tak mi się dłużyła. Szczególnie ten kawałek na piechotę.
Dlaczego muzeum powstało właśnie tu? O wszystkim opowiada sprawca całego zamieszania, Giorgos Anemogiannis. Dawno, dawno temu Myrtia nazywała się Varvara. To bardzo stara wioska, podobnie jak kilka innych w tej okolicy. Istniała już w X wieku, gdy bizantyjski cesarz Nicefor II Fokas odbijał Kretę z rąk Saracenów. W Myrtii stał dom ojca Nikosa Kazantzakisa. Wielkim marzeniem pisarza (zawartym także w oficjalnym testamencie) było przekazanie wszystkich książek, rękopisów i prywatnych drobiazgów muzeum, które wtedy jeszcze nie istniało, ale Kazantzakis już je sobie wyobrażał.
„Chciałbym, jeśli to możliwe, by utworzono je w domu mojego ojca” zapisał w 1956 roku. Gdy siostra pisarza, Eleni Theodosiadi, sprzedała rodzinną rezydencję, Kazantzakis zmodyfikował testament, życząc sobie, by jego rzeczy zostały przekazane lokalnemu towarzystwu historycznemu i posłużyły utworzeniu „Pracowni Nikosa Kazantzakisa”. Tak zresztą się stało: pokój odtwarzający wygląd mieszkania pisarza w Antibes znajdziecie dziś w Muzeum Historycznym Krety w Heraklionie. (…)
Czytaj też:
Premiera książki Joanny Łenyk-Barszcz i Przemysława Barszcza pt. „Na tropie tajemnic dzieł sztuki”Czytaj też:
Umarł Stettin, niech żyje Szczecin!Czytaj też:
Cud inżynierii. Najstarsza droga Europy
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.