Gdyby ksiądz, który w wigilijną noc z 24 na 25 grudnia 1976 r. odprawiał pasterkę w kościele Połańcu wiedział, co zaszło na godzinę przed Mszą na szosie wiodącej z Połańca do Zrębin (obecnie powiat staszowski, woj. świętokrzyskie) z pewnością nie zaintonowałby jak co roku gromkiego „Bóg się rodzi”. Najprawdopodobniej w ogóle nie odprawiłby nabożeństwa, lecz wezwał od razu policję i to nie jeden ale kilkanaście zastępów. Blisko 30 osób, które zasiadły w kościelnych ławach, było świadkami okrutnej zbrodni, w wyniku której zginęły cztery osoby, w tym nienarodzone dziecko.
Aby jednak dokładnie poznać kontekst bezwzględnego mordu w okolicy Połańca, cofnąć się trzeba niemal 30 lat wstecz. Wówczas w serce pewnego młodego mężczyzny Jana Sojdy wkradła się nienawiść, która karmiona przez lata miała zebrać okrutny plon.
Uraza sprzed lat
Genezę sprawy połanieckiej, zwanej też zbrodnią połaniecką stanowią wydarzenia, jakie rozegrały się w 1948 r. W ich centrum stał 20-letni wówczas Jan Sojda, członek wpływowej i zamożnej rodziny chłopskiej, który został skazany za gwałt na dziewczynie, z którą pasł krowy w polu. W aresztowaniu młodego Sojdy bardzo pomógł spokrewniony z nim Jan Roj, aktywista ORMO i PPR. Już wówczas w sercu Sojdy powstała ciężka uraza. Na to nakładał się konflikt ideologiczny – Roj miał używać swoich wpływów, aby wymusić na rodzinie Sojdów, aby głosowli „3 x tak” w sfałszowanym referendum z 1946 r. Miał także przymuszać Sojdów do udziału w pochodach pierwszomajowych.
Choć Jan Sojda w więzieniu spędził tylko kilka miesięcy, a po zatarciu wyroku został wybrany nawet ławnikiem sądowym, to wciąż tliło się w nim pragnienie zemsty za poniżenie i poniesioną karę (w jego mniemaniu niesłuszną). Pierwszym sygnałem alarmowym, że Sojda wciąż nie przebaczył „krzywdy” była podejrzana śmierć syna Jana Roja, Mariana Roja. Chłopiec został zastrzelony przez znajomego Sojdy. Jak tłumaczono później, stało się to przypadkiem, gdyż człowiek ten tak naprawdę celował do agresywnego psa. Sprawa została zamieciona pod dywan, a Sojda nie został z nią powiązany. Czy już wówczas zrodziło się w nim poczucie, że jest nietykalny? Jego butę potęgowała zamożność. Jan Sojda stał się nabogatszym gospodarzem we wsi, jako jedyny miał telefon czy ciągnik. Wkrótce przylgnął doń przydomek „król Zrębin”. I faktycznie, jak pokazują wydarzenia z grudnia 1976 r., Sojda uwierzył, że może być panem całej okolicy.
Feralne wesele
Z czasem wydawało się, że dawne urazy Sojdy poszły w zapomnienie. Tak się jednak nie stało. Błahe w sumie wydarzenia, jakie rozegrały się latem 1976 r., obudziły w nim na nowo zawiść i przypieczętowały los potomków Jana Roja, który niegdyś go zadenuncjował.
Zaczęło się od wesela. Krystyna Kalita, wnuczka Jana Roja, wychodziła za mąż za Stanisława Łukaszka. Na wesele zostali zaproszeni niemal wszyscy sąsiedzi, w tym bogaty krewny panny młodej, Jan Sojda. W czasie przyjęcia siostra Sojdy pomagała w kuchni. W pewnej chwili jeden z pomocników zobaczył, że kobieta wynosi po kryjomu z kuchni wędliny i mięso. O wszystkim powiedział matce panny młodej, a ta zrugała bogatą krewną.
Urażona siostra Sojdy obraziła się, a na drugi dzień wymusiła na rodzicach panny młodej podarowanie jej wypożyczonej na wesele zastawy stołowej. Mama Krystyny przystała na to, chcąc jak najszybciej załagodzić konflikt. Plotki jednak szybko się rozeszły. Już na drugi dzień w całych Zrębinach opowiadano, że siostra takiego bogacza jak Sojda dopuściła się złodziejstwa. A jakby mało było jej mięsa, to jeszcze przywłaszczyła sobie od ubogich krewnych stołową zastawę. Sojda był wściekły. O całe zło „uczynione” jego rodzinie obarczył Rojów, Kalitów i ich potomków. Miał wtedy też publicznie stwierdzić, że „wytępi Kalitowe plemię”. W jego głowie powstał okrutny plan, który razem ze swoim szwagrem Józefem Adasiem oraz szwagrami Stanisławem Kulpińskim i Jerzym Sochą chciał wcielić w wigilijną noc.
W grudniową noc
Wszystko zostało bardzo starannie przemyślanie. Jak co roku chłopi ze Zrębin, 24 grudnia w nocy tłumnie ruszyli na pasterkę do oddalonego o 4 kilometry kościoła w Połańcu. Tym razem wszyscy jechali dwoma, wynajętymi specjalnie na tę okazję przez Sojdę, autokarami.
Już wsiadając do autobusów większość znajdowała się pod wpływem alkoholu. W autokarach nadal rozlewano wódkę. W tym czasie Krystyna Kalita (wówczas w piątym miesiącu ciąży) wraz z młodszym bratem Mieciem oraz mężem Stanisławem była już w kościele.
Sojda postanowił podstępnie wywabić całą rodzinę ze świątyni. Miał powiedzieć: „Krycha, twój ojciec rozrabia w domu po pijaku, wracajcie szybko do chałupy”. Przestraszona kobieta z mężem i bratem wyszli wtedy na zewnątrz. Myśleli, że wuj pozwoli im wrócić do wsi autobusem, jednak ten zaczął krzyczeć, że pamięta oskarżenia o kradzież, nie pomoże im i do domu mają iść piechotą.
Cała trójka ruszyła w drogę powrotną. Po niedługim czasie Sojda, razem ze szwagrem i zięciem, ruszyli jednym z autobusów za idącą poboczem trójką. Za pojazdem podążał drugi autobus oraz Fiat 125p, którymi kierowali pomocnicy Sojdy.
Nagle kierowca Fiata zjechał na pobocze, potrącił idącego poboczem Mieczysława. Dziecko zaczęło krzyczeć i wołać o pomoc. Kiedy Krytyna i Stanisław próbowali mu pomóc, Jan Sojda pojawił się nagle obok i zaczął bić do nieprzytomności. Dziecko zginęło chwili później, rozjechane ponownie przez kierowcę Fiata.
Makabryczną zbrodnię obserwowało z okien autobusu 30 osób, mieszkańców Zrębin, których Sojda „wiózł” na pasterkę. Nikt nie zareagował. To, co stało się później było niczym omerta, zmowa milczenia rodem z mafijnych struktur. Wszystkim obserwującym morderstwo Sojda kazał przysięgać na krzyż, pod groźbą utraty życia, że zachowają milczenie. Każdy składający przysięgę miał przekłuwany palec agrafką i przysięgę pieczętował własną krwią. Każdy też otrzmał od niego suty datek za „niepamięć” o wydarzeniach, jakie rozegrały się na drodze.
Zwłoki całej trójki przewieziono w inne miejsce, ułożono w przydrożnym rowie i zainscenizowano „wypadek” drogowy, na miejscu zostawiając jeden z autobusów. Aby zapewnić sobie alibi wszyscy zbrodniarze i niemi świadkowie wrócili drugim autokarem pod kościół i, jak gdyby nigdy nic, dołączyli do modlących się w kościele. To, że zbrodnia została dokonana na oczach świadków nie było przypadkowe. Sojda w ten sposób chciał udowodnić, że istotnie jest prawdziwym „królem” Zrębina i żadna siła, ani boska ani ludzka, nie będzie mu w stanie przeszkodzić.
Nadzieja na sprawiedliwość
Początkowo wydawało się, że Sojdzie i jego morderczej rodzinie faktycznie uda się uniknąć kary. Kierowca autobusu zgłosił na milicję i zeznał, że w zamieci śnieżnej „przejechał” 3 osoby. Wezwani na miejsce milicjanci przyjęły, że wersja o wypadku jest prawdziwa. Autopsję ciał przeprowadził lekarz bez odpowiednich uprawień, nie przeprowadzono oględzin autobusu, który już tydzień po zbrodni dziwnym trafem został oddany do kasacji.
Ciał ofiar także nie dało się później zbadać, gdyż pogrzeb odbył się zaraz po Bożym Narodzeniu (jedną z trumien niósł morderca Sojda). Kto wie, czy zbrodniarze ponieśliby karę, gdyby nie odważna postawa 14-letniego Stanisława Strzępka, który przyjaźnił się z zamordowanym Mieciem.
Chłopiec był na pasterce, lecz dotarł tam nie autokarem, lecz piechotą i widział całą zbrodnie, włącznie z inscenizacją drogowego „wypadku”. Już na drugi dzień krzyczał pod oknami Sojdy, że jest mordercą jego przyjaciela i rodziny. Sojda chciał uciszyć chłopaka. Proponował ubogiej rodzinie łapówkę, lecz Stanisław i tak postanowił złożyć zeznania w prokuraturze. Nawet późniejszy pożar stodoły w jego gospodarstwie, który był „ostrzeżeniem” od Sojdy, nie zachwiał postawą chłopca.
Obok niegodrugim sprawiedliwym okazał się Leszek Brzdękiewicz, który jako jedyny z dorosłych od początku przedstawił śledczym prawdziwą wersję wydarzeń. Niestety niedługo później znaleziono go martwego. Za oficjalną przyczynę podano utonięcie w wyniku upojenia alkoholowego. Śledczy zaczęli jednak nabierać coraz większych podejrzeń. Wszystkie sprawy, jakie działy się w Zrębinach, wiązały się z Sojdą.
W końcu śledztwo przejęła prokuratura w Tarnobrzegu. Zarządzono ekshumację zwłok, których badanie jednoznacznie wskazało, że Krystyna Kalita i jej mąż zostali zamordowani od uderzeń tępym narzędziem. Wokół Sojdy zaczęło robić się gorąco. Ponowił więc omertę – wezwał wszystkich świadków z grudnia i ponownie kazał im przysięgać na krzyż i medaliki przywiezione z Jasnej Góry, że dalej będą milczeć. Wszystkim zapłacił ponadto za milczenie (według różnych szacunków na łapówki Sojda wydał od 200 do nawet 400 tys. zł.). Jak pisał Krzysztof Jóźwiak w swoim artykule „Sprawa połaniecka”: „W śledztwie przesłuchano 232 świadków, jednego 14 razy, podczas procesu przesłuchano 220 świadków. 38 odwołało swoje zeznania, 18 podejrzanych o fałszywe świadczenie trzeba było aresztować. Sędziowie 88 razy nakładali na mataczących świadków kary pieniężne. Zmowę milczenia udało się przełamać tylko częściowo, niektórzy z zeznających nigdy nie powiedzieli, co tak naprawdę widzieli owej feralnej nocy. Woleli pozostać w więzieniu, niż złamać przysięgę daną Sojdzie”.
Znamienny jest cytat z mowy prokuratorskiej Franciszka Bełczowskiego, który tak opisywał mechanizm zbrodni: „(...) Oskarżony Sojda plan zbrodni precyzyjnie oparł na mentalności środowiska, które znał. Do kilkudziesięciu świadków dotarł dwoma sposobami – magią i konkretem. Przysięgą w autobusie na krzyż różańca, przysięgą w domu wiejskiego aktywisty również na krucyfiks, wręczaniem medalików przywiezionych z Częstochowy, gestami i słowami – Matka Boska Częstochowska was ochroni – zastraszył świadków zbrodni. Mur milczenia wzmocnił konkretem, wydał około 400 tysięcy złotych na łapówki. I groził: kto puści parę z ust, popamięta!".
Proces przed Sądem Wojewódzkim zakończył się 10 listopada 1979 r. Jana Sojdę, Józefa Adasia, Jerzego Sochę i Stanisława Kulpińskiego skazano na kary śmierci. Po apelacji, Rada Państwa skorzystała z prawa łaski zamieniając karę śmierci orzeczoną wobec Jerzego Sochy i Stanisława Kulpińskiego na karę więzienia (odpowiednio 25 i 15 lat) – obaj wyszli wcześniej na wolność. Utrzymano natomiast karę śmierci dla Jana Sojdy i Józefa Adasia. Zostali oni powieszeni 23 listopada 1982 r. w Areszcie Śledczym w Krakowie. Za składanie fałszywych zeznań ostatecznie skazanych zostało 18 świadków.
Czytaj też:
"Nie taki słodki Tulipan". Odrażająca historia Jerzego KalibabkiCzytaj też:
Grzegorz Przemyk. Jego śmierć miała być "karą" dla matkiCzytaj też:
Imperialna zawiść kontra komunistyczne siły postępu!