Pojawił się w kręgach establishmentu i bardzo promowany jest pomysł, żeby dzień 4 czerwca − rocznicę tzw. kontraktowych wyborów z roku 1989 − uczynić świętem narodowym. Oficjalne uzasadnienie jest takie, że potrzebujemy święta „radosnego”, bo poza tym „obchodzimy same rocznice klęsk”. Ta ostatnia opinia jest tyleż powszechna, co w oczywisty sposób bzdurna − obchodzimy rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja, rocznicę odzyskania niepodległości w roku 1918, rocznicę wielkiego zwycięstwa w wojnie polsko-bolszewickiej. Natomiast rocznice powstań świętami państwowymi nie są, choć słusznie panuje zwyczaj, aby je czynić dniami historycznej refleksji.
Nie obchodzimy też, i nigdy nie obchodziliśmy jako święta państwowego, rocznicy bitwy pod Grunwaldem. A co to ma do rzeczy – zapyta ktoś – przecież Grunwald był naszym wielkim sukcesem. Odpowiem – owszem, ale zarazem sukcesem najbardziej bodaj w dziejach zaprzepaszczonym. Królestwo Polskie w unii z Wielkim Księstwem Litewskim przetrąciło potęgę Krzyżaków, a potem zostawiło niedobitego wroga, pozwalając mu odzyskać siły i, w konsekwencji, przyprawić dawną Rzeczpospolitą o śmierć. Bo przecież to właśnie Prusy, powstałe z polskiej nieudolności i zaniechania, były inicjatorem i motorem rozbiorów.
Podobnie jest z 4 czerwca. Sukces? Jeśli chodzi o spektakularne odrzucenie przez Polaków „władzy ludowej”, to owszem. Choć i tu nie należy przesadzać – przy stosunkowo słabej frekwencji wrażenie miażdżącej klęski PZPR wynikło raczej z ordynacji, przyjętej w zaślepieniu pychą. Ale jeśli chodzi o polityczne zagospodarowanie tego sukcesu − Boże mój, była to przecież największa fuszerka współczesnej historii. Nieudolność i kunktatorstwo Wałęsy i jego Komitetu Obywatelskiego obróciły sukces w klęskę, a przegranych uczyniły na całe dwie dekady zwycięzcami i panami sytuacji.
Świętować 4 czerwca jako moment założycielski III RP mogą tylko ci, którzy uważają, że wszystko po tej dacie poszło tak, jak pójść miało. A więc wyznawcy surowo dotąd potępianej spiskowej teorii, zgodnie z którą Okrągły Stół był zwykłym picem, pozorowaniem kapitulacji, z użyciem wybranych agentów służb cywilnych i wojskowych w roli marionetek udających przedstawicieli społeczeństwa, a cały przebieg transformacji ustrojowej zaplanowany został szczegółowo przez jakichś skrytych w tajnych kancelariach macherów. No tak – albo Wałęsa i jego doradcy byli od początku do końca pod kontrolą generałów, albo kompletnie zmarnowali niepowtarzalny historyczny moment, tertium non datur.
Data 4 czerwca oprócz politycznej nieudolności symbolizować może również zignorowanie woli społeczeństwa. Bo przecież wybory, które dziś chcą „radośnie” upamiętniać twórcy narracji o III RP jako „największym sukcesem Polaków w całej ich historii, i to osiągniętym bezkrwawo”, zostały de facto unieważnione. Polacy po półwieczu niewoli wyrazili swą wolę i tę wolę PZPR wspólnie z ludźmi Wałęsy zgodnie zignorowali. Wbrew ordynacji wyborczej, i tak przecież dostatecznie niedemokratycznej, pomiędzy I a II turą dodano do Sejmu kilkudziesięciu posłów z listy przez wyborców odrzuconej. Była to nie tylko polityczna głupota „strony społecznej”, ale także absolutny szwindel, pokazanie budzącemu się społeczeństwu środkowego palca. I to skuteczne. To właśnie chcą dzisiaj protagoniści „okrągłostołowej” Polski upamiętniać, tym się puszyć, z tego czynić powód do okazywania radości? Nie wiem, czy więcej w tym pomyśle bezczelności czy głupoty.
Do rangi święta narodowego powinniśmy podnieść rocznicę strajku sierpniowego w 1980 r. Ten moment połączenia odwagi z rozwagą, działania zarazem heroicznego i zwycięskiego, ten moment odrodzenia polskiego ducha po zagładzie wojny i stalinizmu powinien być corocznie przypominany i podawany za wzór. Pomniejszanie go, podmienianie w społecznej świadomości na 4 czerwca da się wytłumaczyć tylko lękiem niektórych, by przy okazji obchodów nie zapytano o płot, motorówkę i inne szczegóły.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.