Milicjant Adam Bocho posłusznie dał się rozbroić i stanął z podniesionymi rękami, twarzą do ściany. Dwóch napastników pozostało na dole, aby go pilnować, a pozostałych dwóch skierowało się do klatki schodowej. Po przekroczeniu drzwi ich oczom ukazał się następujący widok: proste, żelazne łóżko, a na nim oparty na poduszkach młody mężczyzna w szpitalnej pidżamie. Na sąsiednim łóżku dwie młode kobiety, które najwyraźniej przyszły do pacjenta z odwiedzinami. Cała trójka głośno rozmawiała i żartowała. Na widok wkraczających mężczyzn umilkła.
Kolejne wypadki potoczyły się w ciągu ułamków sekund. Chory mężczyzna spojrzał na stojących w progu dwóch mężczyzn i natychmiast dostrzegł broń w ich rękach. Desperacko rzucił się na łóżku i wpakował rękę pod poduszkę. Wyszarpnął spod niej pistolet, ale nie zdążył już zrobić z niego użytku. Jeden z napastników nacisnął bowiem spust.
W szpitalnej sali rozległ się potworny huk wystrzału, a po nim następny i następny… W sumie cztery. Dwie kule chybiły, ale dwie trafiły prosto w cel i utkwiły w klatce piersiowej leżącego na łóżku mężczyzny. Chory ze straszliwym charkotem zsunął się na podłogę, a jego pidżama w mgnieniu oka zrobiła się cała czerwona od krwi.
Kobiety złapały się za głowy i zaczęły przeraźliwie krzyczeć. A egzekutor zrobił krok naprzód. Stanął nad wijącym się na podłodze rannym człowiekiem i nacisnął spust po raz piąty. Z takiej odległości nie mógł chybić. Kula trafiła w głowę ofiary, rozpłatując czaszkę. Na posadzkę bryzgnęła krew i kawałki mózgu. Mężczyzna znieruchomiał.
Opisana wyżej sytuacja miała miejsce 24 listopada 1945 r. w Szpitalu Powszechnym przy ul. Szopena 2 w Rzeszowie. Denat nazywał się Ludwik Bojanowski i był podporucznikiem Urzędu Bezpieczeństwa w Rzeszowie. A konkretnie szefem sekcji zajmującej się zwalczaniem „elementów antypaństwowych”. Nawet jak na „standardy” bezpieki 26-letni funkcjonariusz wyróżniał się bezwzględnością i sadyzmem.
Jak pisze historyk dr Paweł Fornal, funkcjonariusze rzeszowskiego UB znani byli z brutalności. Przesłuchiwanych polskich patriotów potrafili przez sześć godzin polewać wodą w specjalnej kabinie albo bić gumowymi pałami, aż ciało odchodziło od kości. W efekcie wielu żołnierzy podziemia na rozprawy sądowe było wnoszonych na noszach. W praktykach tych prym wiódł właśnie Bojanowski.
Likwidacja Bojanowskiego wywołała szok, a następnie wściekłość wśród rzeszowskich ubeków i komunistów. Okazało się bowiem, że czerwoni zbrodniarze nie są bezkarni – że wszędzie może ich dosięgnąć karząca ręka podziemia niepodległościowego. W amok wpadła również komunistyczna prasa.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.