Moim skromnym zdaniem główna przyczyna leży w tym, że proces emancypowania się warstw niższych, decydujący o rozwoju społeczeństwa, przebiegał u nas zupełnie inaczej niż na Zachodzie. Tam „wypiętrzające się” warstwy społeczne wchodziły z elitami w antagonizm. Kontestowały tych, którzy znajdowali się na samej górze społecznej hierarchii, odrzucały ich wzorce, tworzyły swoje. Czasem przybierało to postać rewolucji, częściej przebiegało pokojowo – wartości nowe, na przykład burżuazyjne, stawały się atrakcyjne dla arystokracji i stopniowo były przez nią przejmowane, przy jednoczesnym usuwaniu się starych elit w cień na rzecz nowych.
W porozbiorowej Polsce było dokładnie na odwrót. Ponieważ sprawą główną był antagonizm między Polakami a okupującymi ich nie-Polakami, antagonizm klasowy schodził na plan dalszy. Ponieważ głównym problemem była wolność, mit sarmacki, wolności za wszelką cenę, przefiltrowany przez epopeję legionowo-napoleońsko-powstańczą, był mitem najatrakcyjniejszym i jedynym z możliwych. W efekcie u nas warstwy niższe dołączały do – mówiąc symbolicznie – szlachty, nie tylko akceptując jej wzorce, ale wręcz podchwytując je z gorliwością neofity.
Cytowałem już przytaczaną przez wybitnego polskiego naukowca opowieść przekazaną mu przez jego ojca – o tym, jak jako młodziutki panicz, na przełomie wieków XIX i XX, był on proszony przez chłopów z rodzinnego majątku, aby wieczorami czytał im kolejne tomy „Trylogii”. I owi niepiśmienni fornale ze swymi dziećmi słuchali co wieczór z rozdziawionymi ustami o losach Skrzetuskiego, Podbipięty czy Kmicica – niech państwo uważają − całkowicie się z nimi utożsamiając! Zupełnie obca im była myśl, że w tym świecie oni byliby przecież pogardzanymi przez Zagłobę „chamami”, którzy obrażają boski porządek świata, jeśli zdarzy im się pić zbyt dobry miód. Nie, słuchając, oni wszyscy stawali się Wołodyjowskimi.
Emancypacja chłopa z Zachodu pociągała za sobą staranie, by tych stojących ponad nim przemóc, prześcignąć, chłopa polskiego - do nich dołączyć w walce o wolność (w przeciwnym razie stawał się, jak Szela, służalcem zaborcy, którego święta ziemia polska wzdragała się przyjąć). Dzięki wydanej niedawno książce Barbary Petrozolin-Skowrońskiej „Przed nocą styczniową” przekonać się można, w jak wielkim stopniu wybuch powstania styczniowego był dziełem stowarzyszeń robotniczych, jak wielką rolę odegrali w nim różni czeladnicy. Już wtedy, przed pojawieniem się ruchu ludowego czy endecji, z ich programem „polityzowania” czy też „uobywatelniania” ludu, ledwie tylko nieco podniósł on swój status, rzucał się prostować kosy na sztorc i walczyć straceńczo, po szlachecku.
Miało to ogromne konsekwencje. Na Zachodzie, gdzie „doły” szły przeciwko „górze”, elity mogły odrzucać ich aspiracje. A u nas „doły” starały się przelicytować „górę” w jej ideałach. Inteligenci i oficjaliści idąc przeciw arystokratom, młodzi idąc przeciw starszym, byli bardziej szwoleżerscy niż sami starzejący się szwoleżerowie. Na to elita nie miała, bo mieć nie mogła, odpowiedzi.
Stąd te wszystkie powstania, wywoływane przez biedotę lub młokosów, patriotycznych zapaleńców, których Polacy starsi, bogatsi i na urzędach nie mogli powstrzymać. Bo nie mieli argumentu. Nie mogli powiedzieć: „źle robicie!”, bo tamci robili to sami, tylko bardziej. Naród na koń siędzie – i jakoś to będzie!
I gdy naród siadał, ci, którzy z urzędu winni mu przewodzić, musieli ulegać i podążać za szaleństwem tłumu. Jak Chłopicki czy Traugutt, wzdychając: „jakby co, to przecież mówiłem, że to nie ma sensu, no, ale skoro się zaczęło, to teraz już trudno, wszyscy musimy iść walczyć i z honorem zginąć”.
Czytaj też:
Odkłamana legenda sarmatyzmu
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.