Adam Tycner: Gdyby ktoś zapytał nas o największych zbrodniarzy w historii ludzkości, wymienilibyśmy pewnie Hitlera, Stalina, Pol Pota czy Mao Tse-tunga. Chyba nikt nie wspomniałby o belgijskim królu Leopoldzie.
Adam Hochschild: Tak, historia zapomniała o zbrodniach Leopolda, choć mam nadzieję, że moja książka trochę zmieniła ten stan rzeczy. Jeśli spojrzymy na liczbę ofiar, to belgijski król powinien zająć wysokie miejsce w rankingu największych zbrodniarzy w dziejach. Muszę jednak przyznać, że zanim rozpocząłem pracę nad „Duchem króla Leopolda”, sam nie wiedziałem absolutnie nic na temat tego, co wydarzyło się pod koniec XIX w. w Kongu. Chciałem napisać książkę na zupełnie inny temat i w trakcie zbierania informacji natknąłem się gdzieś przypadkowo na krótką informację, że pod koniec XIX w. i na początku XX w. w Kongu zginęło 8 mln ludzi. W pierwszej chwili myślałem, że to błąd drukarski. Później zdziwiłem się jeszcze bardziej, gdy odkryłem, że w pierwszej dekadzie XX w. kampania na rzecz zakończenia terroru w Kongu była gigantyczną międzynarodową akcją na rzecz praw człowieka.
Dlaczego akurat kolonizacja Konga tak wzburzyła opinię publiczną? Kolonizatorzy w całej Afryce źle traktowali tubylców.
Tak, ale nie można wrzucać wszystkich do jednego worka. Francuski, brytyjski, niemiecki czy belgijski sposób zarządzania koloniami znacznie się od siebie różniły. W niektórych koloniach reżim był łagodniejszy, w innych bardziej brutalny, ale nigdzie nie doszło do tak potwornej rzezi jak w Kongo, nigdzie nie było takiego okrucieństwa i nigdzie liczba ofiar nie była tak ogromna.
Z czego to wynikało? Dlaczego to właśnie Belgowie dopuścili się zbrodni na tak ogromną skalę?
Były dwa główne powody: chciwość i żądza władzy. W 1865 r. na belgijskim tronie zasiadł król Leopold II. Dla europejskich monarchów nie były to dobre czasy. Większość z nich musiała dzielić się władzą z parlamentami. Tak było również w Belgii. Leopold tymczasem nie mógł odżałować starej dobrej monarchii absolutnej, najchętniej rządziłby niepodzielnie, niczym rosyjski car. Poza tym irytowało go, że jest królem małego i niezbyt liczącego się państwa. Mówił o Belgii, że jest to „mały kraj małych ludzi”. Zazdrościł Brytyjczykom ich zamorskich posiadłości i całe życie marzył o zdobywaniu dla Belgii kolonii. Planował zajęcie Fidżi, części Abisynii, myślał o różnych rejonach Azji Południowo-Wschodniej. Jednak w belgijskim parlamencie panowało przekonanie, że byłoby to zbyt duże obciążenie dla niewielkiego państwa, które praktycznie nie miało floty wojennej. Leopold znalazł wyjście, które rozwiązywało te problemy: Kongo nie było kolonią belgijską, tylko jego prywatną własnością, w której miał pełnię władzy.
Jak doszło do tego, że obszar o wielkości ponad 2 mln km kw. przypadł królowi małej Belgii?
W drugiej połowie lat 70. XIX w. dorzecze rzeki Kongo było jednym z ostatnich rejonów Afryki, do którego żadne europejskie mocarstwo nie rościło sobie pretensji. Henry Morton Stanley – odkrywca, który organizował wyprawy badawcze w Afryce Centralnej – próbował zainteresować Kongiem Brytyjczyków, ale Wielka Brytania zmagała się z recesją i nie była zbytnio zainteresowana zajmowaniem kolejnej kolonii. Leopold wykorzystał okazję. Skontaktował się ze Stanleyem, zaczął finansować jego wyprawy i budowę infrastruktury w Kongu. Jednocześnie stworzył fasadową organizację, Międzynarodowe Stowarzyszenie Konga, i zaczął rozgłaszać, że jego celem jest walka z handlem niewolnikami w Afryce Środkowej oraz niesienie postępu mieszkańcom dorzecza rzeki Kongo. Mówił nawet o stworzeniu wolnych republik tubylców.
A czym stowarzyszenie zajmowało się naprawdę?
Było jedynie przykrywką. Leopold nie był żadnym filantropem, nie miał zamiaru przyznawać Kongijczykom władzy. Zresztą już działania Stanleya, który pracował dla Leopolda, były przedsmakiem tego, co później wydarzyło się w Kongu. Stanley traktował tubylców okrutnie, strzelał do nich przy byle okazji, palił całe wioski, zakuwał ludzi w łańcuchy i kazał biczować za drobne przewinienia. Mamy relacje na temat polowań na ludzi, które urządzali sobie uczestnicy jego wypraw. Po jednym z nich do Londynu wysłano głowę zabitego Afrykanina, która następnie została wypchana niczym łeb dzikiego zwierzęcia. Stanley zyskał sobie przydomek Bula Matari. Tłumaczył, że oznacza to „łamacza skał”. Tubylcy mieli go tak nazwać, bo przy budowie dróg używał dynamitu do wysadzania skał. Tymczasem prawda jest taka, że „Bula Matari” powinno się tłumaczyć na „jajogniota”, a przydomek nadano mu, bo był okrutny w stosunku do czarnych. Metody od początku były brutalne, a celem maskarady ze stowarzyszeniem było zdobycie kolonii.
Opinia publiczna dała się na to nabrać?
Niestety tak. W oczach Europejczyków i Amerykanów belgijski król był dobroczyńcą, który chroni kongijskie ludy przed arabskimi handlarzami niewolników.
Jednak przecież to nie opinia publiczna decydowała, komu przypadnie która kolonia.
Nie, ale jej przychylność bardzo się przydała. Leopold świetnie wszystko rozegrał. Amerykanów przekonał, że nie będzie stawiał im przeszkód w prowadzeniu interesów z Kongiem, choć już wcześniej Stanley wymuszał na miejscowych wodzach podpisywanie traktatów, które przyznawały Międzynarodowemu Stowarzyszeniu Konga monopol na sprowadzanie stamtąd towarów. Leopold mówił Anglikom, że jeśli nie dostanie Konga, to stowarzyszenie sprzeda całą ziemię Francuzom. Francji z kolei obiecał przywileje handlowe. Przekupił odpowiednich ludzi w otoczeniu Bismarcka. Poza tym wszystkie europejskie mocarstwa były bardziej skłonne oddać Kongo Leopoldowi niż któremuś ze swoich konkurentów. W rezultacie w 1885 r. na konferencji w Berlinie ogłoszono powstanie Wolnego Państwa Kongo, którego Leopold był niepodzielnym władcą.
Mówił pan, że Leopoldem oprócz żądzy władzy kierowała również chciwość. Na czym można było zarobić w Kongu?
Na kości słoniowej. Wytwarzano z niej wówczas mnóstwo produktów: klawisze fortepianów, biżuterię, sztuczne zęby czy różne zdobienia. Cała administracja Wolnego Państwa Kongo była nastawiona na ściąganie jak największej ilości kości słoniowej. Tubylców zmuszano do sprzedawania kłów słoni za paciorki i miedziany drut. Do transportu i handlu trzeba było dziesiątek tysięcy tragarzy, więc ludzi zaczęto zmuszać do pracy niewolniczej. Zapłatą były małe racje żywnościowe, trochę ryżu albo ryba. To było zwyczajne niewolnictwo. Tragarze masowo umierali z wycieńczenia i chorób. Szanse przeżycia dalekiej wyprawy były bliskie zera. Wśród Afrykanów szczególny postrach zaczął budzić tzw. chicotte, czyli bat z suszonej skóry hipopotama. Kara chłosty, którą wymierzono za najdrobniejsze przewinienia, była często równoznaczna z karą śmierci. Natomiast jeśli ofiara przeżyła, musiała wstać i zasalutować oprawcy.
To Belgowie wymierzali kary?
Rzadko. Belgowie zorganizowali perfidny system. Stworzyli tzw. Force Publique, czyli coś na kształt armii Wolnego Państwa Kongo. Służyli w niej tubylcy pod dowództwem belgijskich oficerów. Belgowie wydawali rozkazy, a kary swoim pobratymcom musieli wymierzać czarni żołnierze Force Publique, którzy sami byli niewolnikami, bo nikt nie wstępował do armii dobrowolnie. Tubylców zmuszano do służby, karano chłostą „chicotte”, a za dezercję zabijano. Większość belgijskich urzędników oraz oficerów wolała wydać rozkaz i zostawić brudną robotę czarnoskórym, ale wielu wręcz lubowało się w zadawaniu bólu i śmierci. Wolne Państwo Kongo stało się rajem dla sadystów.
Co pan przez to rozumie?
Belgijscy komisarze regionów czy dowódcy posterunków byli panami życia i śmierci. Mamy mnóstwo przerażających relacji na ten temat. Belgowie organizowali na przykład zawody w strzelaniu do przypadkowych ludzi. Zresztą nie byli to wyłącznie Belgowie, w Kongu pracowało również wielu innych Europejczyków. Szwedzki kpt. Force Publique zanotował w dzienniku, że w niecałe pięć miesięcy zabił ponad 500 osób. Inny, Belg nazwiskiem Permentier, kazał wyciąć krzaki w ogrodzie, żeby móc strzelać z okna do przechodzących drogą ludzi. Jeśli jego posiadłość była źle posprzątana, nakazywał ściąć 10 ludzi ze służby. Jeśli ścieżka w lesie była źle utrzymana, kazał zabijać dziecko z pobliskiej wioski. Takich ludzi było w Kongu mnóstwo. Całkowita bezkarność zamieniała ich w potwory. Mamy relacje o gotowaniu ludzi żywcem, o polewaniu głowy żywicą i podpalaniu.
Czy Conrad, opisując w „Jądrze ciemności” okrutnego i szalonego agenta handlowego Kurtza, który stworzył w dżungli własne państewko, wzorował się na belgijskich urzędnikach?
Z pewnością. Spory dotyczą tylko tego, kto był pierwowzorem Kurtza. Conrad był w Afryce, płynął w górę rzeki Kongo, widział po drodze wyludnione wioski, leżące wszędzie zwłoki zamordowanych ludzi. Opowieść Marlowa to prawdziwy obraz Wolnego Państwa Kongo. W sprawie pierwowzoru Kurtza są różne tropy. Jeden z oficerów Force Publique, Leon Rom, podobnie jak Kurtz dekorował swój ogród głowami zabitych tubylców. Inny, Belg Arthur Hodister, podobnie jak Kurtz miał harem złożony z porwanych kobiet. Dziś trudno dociec, o kogo chodziło, być może książkowy Kurtz jest kompilacją kilku postaci. A z samym „Jądrem ciemności” jest taki problem, że wszyscy skupiają się głównie na psychologicznej warstwie tej książki. Gdy omawia się ją w szkołach, całkowicie pomija się temat kolonizacji Konga. Jest to dla mnie coś zupełnie niezrozumiałego.
Sytuacja w Kongu radykalnie się pogorszyła, gdy John Dunlop wynalazł oponę pneumatyczną. Dlaczego Belgowie kazali Kongijczykom zbierać dziki kauczuk, zamiast zakładać plantacje drzew kauczukowych?
Problem z kauczukowcami jest taki, że po zasadzeniu drzewa na pierwsze zbiory trzeba czekać wiele lat. A wynalazek Dunlopa był tak rewolucyjny, że na początku lat 90. rozpoczął się boom kauczukowy. Nikt nie chciał czekać, aż wyrosną drzewa na plantacjach. W Kongu pod dostatkiem było dzikich pnączy kauczukowych, które można było wykorzystać od razu.
To znaczy, że w pierwszych latach boomu kauczukowego, gdy jeszcze nie było plantacji, zyski były wielokrotnie wyższe niż później, gdy drzewa już wyrosły?
Otóż to. Leopold szybko się zorientował, że dziki kauczuk w Kongu to żyła złota. Pojawił się jednak problem. Tragarzy można było łapać i postawić nad nimi nadzorcę, ale żeby zbierać kauczuk, ludzie musieli iść w dżunglę, najlepiej w różnych kierunkach, żeby zbierać z jak największego obszaru. Dlatego Force Publique zaczęła brać zakładników, najczęściej dzieci i kobiety, które żołnierze i belgijscy oficerowie często przy okazji gwałcili. Zakładników można było wykupić dopiero, kiedy wioska dostarczyła wymaganą ilość kauczuku.
Wykupić?
Tak, po uzbieraniu kauczuku wioska musiała jeszcze oddać za zakładników na przykład parę kóz.
A jeśli nie udało się uzbierać wystarczającej ilości kauczuku?
Czasami trzymano zakładników tak długo, aż uzbierała się wyznaczona ilość kauczuku. Tylko że przetrzymywano ich zakutych w kajdany w zagrodach otoczonych płotami, bez dachu, bez łóżek, na gołej ziemi, prawie ich nie karmiąc. W takich warunkach ludzie masowo umierali. Na ogół jednak stosowano inne kary. Zakładnikom odcinano uszy, nosy, a najczęściej dłonie. W ogóle odcinanie rąk stało się powszechną praktyką. Żołnierze Force Publique musieli rozliczać się z naboi, które dostawali od belgijskich oficerów. Na dowód, że żadnego nie zmarnowali, musieli przynosić odcięte dłonie ludzi, których zastrzelili. Ponieważ często głodowali i używali pocisków do polowania, odcinali ręce żyjącym. Belgowie zmuszali też lokalnych wodzów do pomocy w tłumieniu buntów. Dowodem zabicia buntownika również były odcięte dłonie. Często mijało wiele dni, zanim wódz mógł pokazać je Belgom, więc żeby je zakonserwować, trzeba było je wędzić. To samo dotyczyło Force Publique. W wielu oddziałach byli specjalni żołnierze, których zadaniem było wędzenie odciętych rąk. Trzymano je potem uwędzone w wielkich koszach.
Jak wysokie były normy?
Normy były nieludzkie. Sami Belgowie liczyli, że aby uzbierać wymaganą ilość kauczuku, ludzie muszą spędzić w dżungli co najmniej 24 dni miesięcznie. Żeby zbierać kauczuk, trzeba było wspinać się na drzewa. Ludzie słabli ze zmęczenia i spadali z nich, łamiąc sobie ręce i nogi albo kręgosłupy. Poza tym nie starczało im czasu na uprawianie swoich poletek i pojawił się głód. Był też inny problem. Kauczuku było często po prostu w okolicy za mało. Nie było możliwości, żeby wyrobić normę.
Czy miejscowi się nie buntowali? Nie organizowali powstań?
Bunty wybuchały bardzo często. Na ich czele stawali lokalni wodzowie albo dezerterzy z Force Publique. Rebeliantom udawało się czasem zabić jakiegoś oficera czy agenta handlowego, ale na dłuższą metę nie mieli szans. Mieli za mało broni palnej. Belgowie okrutnie dławili rebelie, mordując wszystkich na swojej drodze. Pod koniec lat 90. pewien amerykański podróżnik relacjonował, że na 500-kilometrowym odcinku drogi nie ostała się ani jedna wioska. Wszystkie były spalone i usiane trupami. Ludzie często uciekali też do dżungli, żeby uniknąć niewolniczej pracy. Wówczas Force Publique paliła im domy. Dziesiątki tysięcy ludzi koczowały więc w dżungli, żywiąc się dzikimi owocami i robakami.
Leopold nigdy nie przyjechał do Konga. Być może nie wiedział o tych wszystkich nieludzkich praktykach.
Branie zakładników było zalecane w oficjalnej belgijskiej instrukcji dla urzędników i agentów handlowych. Odcinanie rąk i mordowanie ludzi natomiast pojawiało często w różnych raportach. Leopold nie tylko o wszystkim wiedział, ale był głównym organizatorem zbrodni. Dokładał również starań, żeby nie wyszły one na jaw.
Ilu ludzi zginęło w Kongu?
Trudno to policzyć, ale szacuje się, że w latach 1880–1920 ludność kraju zmniejszyła się o połowę, czyli o 10 mln ludzi. Był to wynik masowych mordów, głodu wywołanego przez Belgów, chorób, które łatwiej się przenosiły na skutek wielkich migracji ludności, i zapaści demograficznej.
Jak to się właściwie stało, że zbrodnie trwały tak długo? Był już przecież telegraf, gazety rozsyłały korespondentów, w Afryce było wielu podróżników…
Wiadomości na temat zbrodni dochodziły do Europy, ale Kongo było daleko, a świat interesował się innymi sprawami, na przykład wojną hiszpańsko-amerykańską. Trzeba było wielu lat, by powstał ruch społeczny na rzecz zakończenia rzezi Kongijczyków. Była to zasługa uporu pojedynczych ludzi, głównie brytyjskiego dziennikarza Edmunda Morela, który latami zbierał informacje na temat masakr, informował o nich opinię publiczną i organizował protesty.
Dlaczego o belgijskich zbrodniach w Kongo do dziś nie wspomina się w podręcznikach do historii?
Niedługo po zakończeniu kampanii na rzecz Konga wybuchła I wojna światowa. Niemcy zajęli Belgię i dopuszczali się tam okrutnych zbrodni, które nagłaśniała propaganda państw ententy. Wojna przeciwko Niemcom była przedstawiana jako walka o wyzwolenie dręczonych i mordowanych belgijskich cywilów. Zbrodnie w Kongo nie pasowały do tego obrazu i stały się dla prasy tematem tabu. Później Amerykanie i Europejczycy przerazili się skalą wojennych nieszczęść, które były im znacznie bliższe niż wydarzenia sprzed lat w odległej Afryce. Potem były wielki kryzys, II wojna światowa i niemieckie zbrodnie z Holokaustem na czele. Tymczasem Belgia nie była już nigdy więcej centrum wydarzeń, nikt nie miał też interesu w wypominaniu Belgom kolonizacji Konga.
Adam Hochschild jest dziennikarzem i historykiem. Wykłada dziennikarstwo na Uniwersytecie Kalifornijskim. Specjalizuje się w prawach człowieka. Jest autorem m.in. wielokrotnie nagradzanej książki „Duch króla Leopolda. Opowieść o chciwości, terrorze i bohaterstwie w kolonialnej Afryce”.
Czytaj też:
Pierwsze niemieckie obozy koncentracyjne powstały w Namibii. Ludobójstwo Herero i Nama
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.