Natychmiast po przyjeździe Walezego do Polski zauważono, że jest on jakiś „inny”. W uszach miał wpięte kolczyki i to po dwa w jednym, był wypachniony, świecił się od brokatu. Zderzenie kulturowe było nadzwyczaj widoczne. Poza tym lubił otaczać się osobami tej samej co on płci, choć czasami także i kobietami. Przywiózł ze sobą cały swój dwór, ponad tysiąc osób, w tym niewiasty lekkich obyczajów. Uważa się, że był homoseksualny czy może raczej biseksualny. Nie znał języka polskiego, po łacinie dukał.
Nowy król
Po śmierci ostatniego króla z dynastii Jagiellonów, który nie pozostawił po sobie legalnego potomka, należało wybrać władcę Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Mogło to nastąpić wyłącznie w wyniku wolnej elekcji. Bardzo często używa się stwierdzenia, że to właśnie Henryk Walezy był pierwszym polskim królem elekcyjnym. Faktycznie tron polski był elekcyjny już od czasu śmierci Kazimierza Wielkiego, ostatniego Piasta. Co prawda nie były to elekcje takie jak po roku 1572, tylko oligarchiczne, ale jak zauważył Aleksander Brückner, „dopiero z jego śmiercią (Zygmunta Augusta - przyp. L.L.) została Rzplita państwem ściśle elekcyjnym, o której rządy mógł byle kto się ubiegać, począwszy od szlachcica czeskiego i książątek włoskich aż po Iwana Groźnego i cesarzów Rzeszy”. Pięknie pisał o tym inny nasz dziewiętnastowieczny historyk: „Dopóki zresztą starczyło Jagiellonów, miała elekcja tylko formalne znaczenie; naród do dynastii swej przywiązany, przez nią jedynie z Litwą złączony, a unii litewskiej przede wszystkim strzegący, o innym wyborze nie myślał”.
Kandydatów do tronu polskiego było kilku. Arcyksiążę Ernest Habsburg, Iwan Groźny, Jan III Waza, małżonek Katarzyny Jagiellonki (szwagier Zygmunta Augusta), czy Stefan Batory. Największe jednak szanse miał Henryk de Valois. Był trzecim synem Henryka II, króla Francji i Katarzyny Medycejskiej, a przede wszystkim młodszym o trochę ponad rok bratem zasiadającego na tronie w Paryżu Karola IX.
W swoim kraju, którym najbardziej pragnął władać i gdzie czuł się najlepiej, szans na koronę w tym czasie nie miał. Jego matka była jednak osobą nadzwyczaj zaborczą i ambitną, więc za wszelką cenę chciała, aby i ten z jej synów został królem. Obojętnie zresztą jakiego kraju. Był nawet pomysł, aby to była... Algieria, ale i z tych planów nic nie wyszło. Padło więc na Polskę, w której akurat wygasła po dwóch wiekach wybitna dynastia. Nasza szlachta, która chciała pełnić i właściwie w owym czasie pełniła decydującą rolę w państwie, ogłosiła, że tron przypadnie temu właśnie Francuzowi. Działo się to w maju 1573 roku. Takie rozwiązanie w ówczesnej sytuacji geopolitycznej wydawało się jak najbardziej słuszne. Niespełna 23-letni król elekt przybył do Polski w styczniu 1574 roku, a miesiąc później założono mu koronę na głowę.
Walezy okazał się jednak wielkim rozczarowaniem. Na sejmach nic nie rozumiejąc, nudził się okrutnie i w czasie ich trwania opuszczał salę. Wolał się bawić, czy grać w karty, przegrywając wysokie kwoty, oczywiście z państwowej kasy. Tak naprawdę niewiele go nasz kraj interesował. „Podczas gdy król uprawiał na pokojach rozpustę ze swoimi Francuzami, senatorowie daremnie czekali na posłuchanie”. Taki stan rzeczy trwał prawie pół roku, kiedy to nadeszła wiadomość, że niespodziewanie zmarł jego brat, król Francji. W tej sytuacji Henryk stał się prawowitym następcą tronu w swoim rodzinnym kraju. Wymarzonego tronu dodajmy. Parę dni po powzięciu informacji o śmierci brata, w nocy z 18 na 19 czerwca umyka potajemnie z Polski w towarzystwie kilku zaufanych rodaków.
Ucieczka króla według Artura Grottgera
Henryk Walezy nie informował nikogo z polskich panów o swym zamiarze wiedząc, że nigdy nie doczeka się zgody senatu na opuszczenie Wawelu, by objąć tron Francji. Na krakowskim dworze bardzo szybko zorientowano się, że król umknął nocą, więc puszczono za nim pogoń z Andrzejem Tęczyńskim na czele. Ten dopadł uciekiniera w okolicach Pszczyny, błagał władcę o powrót, ale nic nie wskórał. Król co prawda obiecał, że wróci, jak załatwi konieczne sprawy, ale nigdy tego nie uczynił.
Wydaje się, że Grottger na swoim obrazie przedstawił ten moment ucieczki, jeszcze przed dopędzeniem go przez polskiego magnata. Rzecz dzieje się w nocy. Centralną scenę kompozycji stanowią, jak zauważa jedna z pierwszych biografek artysty, „trzej jeźdźcy na dzielnych koniach, oglądający się z niepokojem, czy ujść zdołają przed pogonią”. Za nimi podążają kolejni trzej konni. To tylna straż, ochrona władcy. Po lewej stronie płótna widzimy mroczną część lasu rozjaśnioną pochodnią trzymaną przez kolejnego z uciekinierów. Król, to ten na białym koniu. Ubrany jest teraz w strój podróżny, mniej wystawny niż miał w zwyczaju nosić na co dzień, jednak u jego boku możemy dojrzeć szablę ze złotą rękojeścią, a i wierzchowiec ma bogatą, zdobioną złotem uprząż. W malowidle artysta pokazał z wielkim wyczuciem lęk ucieczki, a ciężkie, groźne chmury i blask pochodni, jeszcze ten lęk potęgują. Na twarzy Walezego nie widzimy natomiast jakiejś szczególnej tęsknoty i żalu, że opuszcza wielki, dostatni kraj.
Co z obrazem i królem?
Obraz ten Artur Grottger malował w Wiedniu, zaraz po ukończeniu nauki w tamtejszej Akademii. Płótno zostało pierwotnie pokazane we Lwowie, jednak nie wzbudziło większego zainteresowania publiczności. Dopiero wykonany na jego podstawie drzeworyt zamieszczony w jednym z wiedeńskich czasopism przyniósł artyście rozgłos. Natomiast w polskiej gazecie „Postęp” krytyk pisał o tym dziele: „Scenę uchwycił artysta i oddał ją z taką żywością barw i trafnością charakterów, że obraz ten musi obudzić żywy interes we widzach”.
To, że spodobał się Austriakom będącym wówczas pod panowaniem Habsburgów wcale nie dziwi. Sam temat był dla nich zapewne interesujący. Henryk Walezy uciekając z Polski nie wybrał najkrótszej drogi, przez Niemcy, tylko przez Austrię. Pomagał mu w tym cesarz Maksymilian II, który zwietrzył właśnie okazję, że zdoła ostatecznie osadzić na polskim tronie swojego kandydata. Jak wiemy, nie udało mu się tego dokonać.
A król Walezy? Dopiął swego, został władcą Francji. Do historii swojego kraju przeszedł jako Henryk III, doceniony później przez rodzimą historiografię. Skończył jednak tragicznie. Został podstępnie zasztyletowany po piętnastu latach panowania przez mnicha, który przybył do niego z listami. Jak pisał prof. Tazbir: „W barbarzyńskiej mroźniej i tak pod względem dla Walezego obcej Polsce mógłby on umrzeć z nudów, ale nigdy od sztyletu”.
Artur Grottger: Ucieczka Henryka Walezego z Polski, 1860 rok
technika/materiał: olej, płótno
wymiary: 100,5 x 158,7 cm
Muzeum Narodowe w Warszawie
Depozyt Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.