Na łamach „Uważam Rze” Maciej Urbanowski pisał (w 2012 r., tuż po setnej rocznicy urodzin autora książek o Tomku Wilmowskim): „Przygody Tomka rozgrywają się przed rokiem 1918, a on sam, jak i jego towarzysze nigdy nie zapominają, że są Polakami, są z tego dumni, raz po raz napotykając na swoim szlaku ślady polskości. Drażniło to zresztą niektórych krytyków. Wanda Żółkiewska, opiniując podanie Szklarskiego o wstąpienie do ZLP z roku 1959, pisała o »bardzo konserwatywnej, wstecznej bazie« jego pisarstwa i zauważała: »Autor na siłę wkomponowuje w książki element polskości, patriotyzmu członków wyprawy. Na siłę – bo nic z tego nie pozostaje, prócz czysto powierzchownych deklaracji, tym przykrzejszych, że chodzi o nie lada rzecz!«. Mnie się ten patriotyzm podobał”.
Mnie również. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że gdyby nie pierwsze powieściowe sceny ze szkoły i, niech będzie, że antycarskie, bo przecież w swojej wymowie antyrosyjskie akcenty rozsiane po innych częściach cyklu, książki Szklarskiego pozostałyby dla mnie tylko jednymi z wielu, ot, nieróżniące się zbytnio od pozycji wydawanych w PRL w popularnym cyklu wydawniczym „Klubie Siedmiu Przygód”. Nie przeceniałbym też zbytnio krajoznawczych walorów powieści o z tomu na tom starszym Tomku i jego wypróbowanych przyjaciołach z bosmanem Nowickim na czele. W końcu wiedzę o geografii świata można było poznawać i z innych źródeł. Ale tak porywających opisów walki ze szkolną rusyfikacją, choćby i na bardzo dziecięcym poziomie, nasuwających skojarzenia z recytowaniem „Reduty Ordona” przez Zygiera w „Syzyfowych pracach” Stefana Żeromskiego, w ogóle nie mieliśmy wielu w naszej literaturze, a już w Polsce Ludowej były one ściśle limitowane.
Przede wszystkim jednak ta młodzieżowa literatura przynosiła powiew swobody! Maciej Urbanowski przyznawał, że w młodości był fanem książek Szklarskiego. Kto nim nie był?! W wydanej właśnie pierwszej biografii Alfreda Szklarskiego zatytułowanej „Alfred Szklarski – sprzedawca marzeń” Jarosław Molenda powiada, że „Tomek Wilmowski był uosobieniem tysięcy młodych chłopaków z siermiężnej rzeczywistości Polski Ludowej, którzy w ten sposób spełniali swoje marzenia o wolności i otwarciu na świat. To był taki nasz swojski Indiana Jones…”.
Sam pisarz w 1987 r. wspominał: „Będąc chłopcem, rozczytywałem się w książkach Karola Maya. Były one fascynujące ze względu na mnogość rozlicznych przygód, które przeżywali ich bohaterowie. Miałem jednak pretensje do Karola Maya. Drażniło mnie w jego pisarstwie to, że wszystkimi pozytywnymi cechami obdarzył bohaterów pochodzenia niemieckiego. Odczuwałem więc pewien niedosyt. Sądziłem bowiem, że gdyby któraś z pozytywnych postaci była Polakiem, to książki te byłyby mi bliższe i znacznie bardziej frapujące”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.