Lwowska noc szaleńców. Kulisy mordu SS na polskich profesorach
  • Piotr ZychowiczAutor:Piotr Zychowicz

Lwowska noc szaleńców. Kulisy mordu SS na polskich profesorach

Dodano: 
Rozstrzeliwania Polaków przez Niemców trwały już od września 1939 r.
Rozstrzeliwania Polaków przez Niemców trwały już od września 1939 r. Źródło: Wikimedia Commons
Po zdobyciu Lwowa komando SS zamordowało kilkudziesięciu polskich naukowców. Zbrodnia po latach została wykorzystana przez władze PRL.

Niemiecki historyk Dieter Schenk swoją książkę o masakrze lwowskich profesorów zatytułował „Noc morderców”. Przeczytawszy ją, doszedłem do wniosku, że tytuł jest źle dobrany, a książka powinna mieć inny: „Noc szaleńców”.

Czyż bowiem normalny człowiek wbiega w środku nocy do cudzego mieszkania, wrzeszcząc przy tym jak opętany i wymachując pistoletem?

Czy normalny człowiek demoluje meble, rozrzuca cudze ubrania i papiery?

Czy normalny człowiek klnie ordynarnie, bije po twarzy i targa za włosy obcych sobie ludzi?

Czy normalny człowiek wdziera się do cudzego ogrodu i strzela do psów?

Nie, to nie są sceny z propagandowego PRL-owskiego filmu mającego w karykaturalny sposób przedstawić niemieckich żandarmów. Tak naprawdę zachowywali się we Lwowie gestapowcy, którzy w nocy z 3 na 4 lipca 1941 r. przyszli aresztować polskich profesorów.

„W mieszkaniu profesora Longchamps de Bérier – wspominał świadek – gestapowcy zachowywali się wyjątkowo ordynarnie. Zrzucili na podłogę radio, a profesorowi wyrwali z rąk papierośnicę. Zabrali maszynę do pisania, torbę z dokumentami oraz brylantowy pierścionek. Nie pozwolili, by profesor i jego trzej synowie nałożyli płaszcze. Oficer SS wrzeszczał przy tym: „Niczego im nie potrzeba!””.

Wszystkie aresztowania odbyły się w podobnej atmosferze. Przy akompaniamencie plugawych wyzwisk, szyderstw, dewastacji mienia i szturchańców. Profesorowie – w większości starsi, dystyngowani panowie – byli bezradni wobec brutalności i chamstwa młodych, pewnych siebie Niemców. W piżamach, wyrwani ze snu, nie rozumieli, czego od nich chcą ci wulgarni ludzie w mundurach z wykrzywionymi wściekłością twarzami.

Aresztowaniom towarzyszyły grabieże. Z jednego z mieszkań Niemcy ukradli kilkaset gramów tytoniu, z innego biżuterię. A z jeszcze innego sztućce, obrazy i antyki. Ordynarnie wrzeszczeli na próbujące bronić mężów żony. W sumie aresztowali tej nocy 53 osoby. Profesorów, członków ich rodzin i służby, a także ludzi, którzy akurat gościli u aresztowanych.

Czytaj też:
Dzieje zbrodni „religii śmierci”. Ideologia, która zatruła zachodnią cywilizację

W domu prof. Antoniego Cieszyńskiego rozegrała się dramatyczna scena. W pewnym momencie gestapowiec spojrzał na Tomasza, 20-letniego syna naukowca.

– A ty ile masz lat? – zapytał.

– Siedemnaście! – wtrąciła się do rozmowy matka.

Jej przytomność umysłu uratowała chłopakowi życie. Niemcy zabierali bowiem wszystkich mężczyzn powyżej 18. roku życia.

Kaźń na Wzgórzach Wuleckich

Brutalne aresztowania okazały się tylko wstępem do gehenny. Aresztowanych zapakowano na kryte brezentem ciężarówki i zawieziono do zajętej przez SS bursy Abrahamowiczów. Dysponujemy relacją prof. Franciszka Groëra, który jako jedyny z naukowców został oszczędzony. Uratowały go niemieckie nazwisko oraz to, że był żonaty z Angielką. A Niemcy obawiali się międzynarodowego szumu.

„W korytarzu stało już od 15 do 20 osób ze spuszczonymi głowami – wspominał. – Faszyści ordynarnie trącali nas kolbami karabinów i kazali nam stać rzędem, twarzami zwróconymi do ściany. Jeżeli ktokolwiek poruszył się lub podniósł głowę, był bity kolbą, a pod jego adresem sypały się doborowe przekleństwa”.

„Liczba więźniów stale wzrastała. Słychać było, jak podjeżdżają nowe samochody. Prawie każdy przechodzący gestapowiec po zrównaniu się z nami targał nas za włosy lub bił kolbą, równocześnie w piwnicy bursy słychać było przekleństwa gestapowców, krzyki i wystrzały. Strzegący nas gestapowcy przy każdym wystrzale, widocznie chcąc się jeszcze bardziej nad nami znęcać, głośno przygadywali: „Jednego mniej!””.

Albo taka scena opisana później przez jednego z Niemców:

„Korytarzem prowadzono pewnego profesora w wieku pod 60 lat wraz z synem w wieku od 25 do 30 lat. W tej samej chwili ze swego pokoju wyszedł SS-Untersturmführer Hans Krüger. Profesor zdjął kapelusz i ukłonił mu się na powitanie. Krüger uderzył go w głowę szpicrutą, którą nosił przy sobie”.

Niemcy coraz bardziej się nakręcali. Wielu z nich wprowadziło się wkrótce w jakiś półobłęd, morderczy amok. Coraz brutalniej maltretowali nieszczęsnych profesorów. Wszystko wskazuje na to, że byli pod silnym wpływem alkoholu. Cytowany już prof. Groër tak opisał jednego z oprawców: „silnie zbudowany, ze zwierzęcą, opuchniętą twarzą, niezupełnie trzeźwy”.

Już w bursie Abrahamowiczów doszło do pierwszej tragedii. Syn prof. Stanisława Ruffa, Adam, z silnego zdenerwowania dostał gwałtownego ataku padaczki. Niemcy zastrzelili na miejscu wijącego się w konwulsjach chłopaka. Stało się to na oczach obojga aresztowanych rodziców. Następnie kaci kazali naukowcom wynieść ciało nieszczęśnika, a jego matce… umyć zakrwawione schody.

Wydaje się, że ten pierwszy mord rozochocił oprawców. Po przesłuchaniach Niemcy dokonali selekcji aresztowanych. Czternaście osób, głównie ze służby, zostało zwolnionych do domu. Resztę, grupami po kilkunastu, poprowadzono lub zawieziono na pobliskie Wzgórza Wuleckie. Tam doszło do masakry. Niemcy z bliskiej odległości strzelali do przerażonych ofiar z karabinów. Rannych nie dobijano – zakopano ich żywcem z martwymi ciałami innych naukowców.

Ofiary mordu

Skąd o tym wiadomo? Otóż zabójcy zupełnie nie dbali o zachowanie tajemnicy. Przesłuchania ciągnęły się tak długo, że mordowali profesorów już o brzasku, na oczach sparaliżowanych ze strachu mieszkańców okolicznych domów. Zresztą już pierwsze strzały obudziły całą okolicę. Wielu Polaków przez okna widziało więc z najdrobniejszymi szczegółami całą egzekucję.

„Stałam w miejscu niczym wmurowana i bezsilnie patrzyłam na ten okrutny spektakl” – wspominała pani Maria Łomnicka. Nie wiedziała wówczas, że wśród mordowanych na jej oczach ludzi jest jej mąż, prof. Antoni Łomnicki, wybitny matematyk, współtwórca słynnej lwowskiej szkoły matematycznej.

Ciała mordercy wrzucili do płytkiego dołu i przysypywali ziemią. Po czym szybko się oddalili, nie zadbawszy o zatarcie śladów. Na miejsce mordu natychmiast przybiegli zaniepokojeni lwowiacy, m.in. spacerujący tam regularnie z psem dr Zbigniew Schneigert.

„Zauważyłem ślady po wykopach, odrzuconą ziemię – wspominał. – W miejscu, które było rodzajem wnęki w skarpie, na powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych darń była wyrównana, pobrudzona gliną, miała liczne ślady krwi, które mój pies zaczął zlizywać. Gdy chodziłem po tej darni, ziemia się w widoczny sposób uginała, co wskazywało, że pod nią znajduje się coś elastycznego, a więc ciała”.

Wśród zgładzonych 38 osób byli najwybitniejsi lwowscy naukowcy i intelektualiści. Czołowi profesorowie Uniwersytetu Jana Kazimierza, Politechniki Lwowskiej, Państwowego Szpitala Powszechnego i Akademii Medycyny Weterynaryjnej. Najstarszy miał 82 lata.

Cóż za wielka ludzka tragedia! Cóż za strata dla narodu polskiego i polskiej nauki. Światowej sławy chirurg prof. Władysław Dobrzaniecki, wybitny chemik prof. Stanisław Pilat, znakomity geodeta prof. Kasper Weigel… Wymieniać by tak można jeszcze długo. Elita narodu.

Operacja „Oberländer”

Osiemnaście lat później, w 1959 r., pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego Nikita Chruszczow odwiedził satelicką PRL. Razem z Władysławem Gomułką udali się na Górny Śląsk, gdzie wizytowali huty i kopalnie. Podczas jednego z wystąpień skierowanych do górników Gomułka nieoczekiwanie nawiązał do mordu lwowskich profesorów.

Najpierw opowiedział o brutalnym zabójstwie, a następnie wskazał winnego. Oprawcami miał dowodzić prof. Theodor Oberländer, człowiek pełniący w 1959 r. funkcję ministra do spraw wypędzonych w rządzie Konrada Adenauera. To typowy przykład – krzyczał Gomułka – tego, że „rewizjonistyczna” Republika Federalna Niemiec nie tylko toleruje zbrodniarzy hitlerowskich, lecz także nagradza ich wysokimi stanowiskami.

Artykuł został opublikowany w 10/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.