Berlingowcy, do rehabilitacji wystąp
  • Grzegorz JaniszewskiAutor:Grzegorz Janiszewski

Berlingowcy, do rehabilitacji wystąp

Dodano: 
Zygmunt Berling z mieszkańcami Pragi, 1944 r.
Zygmunt Berling z mieszkańcami Pragi, 1944 r. 
„Rzeczywistość była o wiele bardziej skomplikowana. W tzw. Armii Berlinga większość stanowiły – podobnie jak i u Andersa – ofiary sowieckich zsyłek przeprowadzanych po 17 września 1939 roku.”

Ostatnio w sensacyjnym tonie media doniosły o sprzedaży przez Telewizję Polską praw do emisji serialu "Czterej pancerni i pies" za granicą. Pomimo składanych przez władze TVP obietnic, że serial nie będzie już emitowany w Polsce, nadal można go też obejrzeć na platformie VOD. Obejrzeć – trzeba to przyznać – z całym dobrodziejstwem jego inwentarza. I nadal jest na to wielu chętnych, mimo historycznych wygibasów tam prezentowanych.

Załoga „Rudego” trafia do Związku Sowieckiego w zdecydowanie odmienny sposób, niż większość Polaków, tworzących potem 1. i 2. Armię Wojska Polskiego. Olgierd jest potomkiem polskich zesłańców z czasów carskich. Gustlik jeńcem z Wehrmachtu, Janek zabłąkał się (sic!) na Syberii w poszukiwaniu ojca. Ani słowa o 17. września, wywózkach, łagrach, armii Andersa.

Film miał konwencję ułańskiego westernu dla całej rodziny, trudno więc byłoby szukać w nim informacji o okrucieństwach wojny, czy gwałtach i rabunkach czerwonoarmistów. Nie widać funkcjonariuszy SMIERSZa, a Polacy witają swoich wyzwolicieli kwiatami, nie dziwiąc się „piastowskim” orzełkom na szytych z lichego płótna rogatywkach.

Nachalna propaganda przedstawia sowieckich żołnierzy jako najlepszych przyjaciół, zmierzających z Polakami „najkrótszą drogą” do ojczyzny. Związek Sowiecki to wyzwoliciel spod niemieckiej okupacji.

Berlingowcy do poprawki

Tak też prezentowano berlingowców w okresie PRLu. To właśnie oni byli tym „właściwym” wojskiem polskim. Powszechnie określanym jako „ludowe”, chociaż oficjalnie nigdy nie nosiło takiej nazwy. Żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie w najlepszym wypadku można było wspominać jako zagubione ofiary sanacji i rządu emigracyjnego. Podobnie Armia Krajowa, której żołnierzy – przynajmniej po Październiku – wzywano do wyrzeczenia się błędów przeszłosci i włączenia w odbudowę kraju. Prymat walki w podziemiu w oficjalnej narracji dzierżyła śmiesznie mała i całkowicie zinfiltrowana przez Sowietów Armia Ludowa z jej wątpliwymi, często wprost zdradzieckimi „osiągnięciami”. Żołnierze Wyklęci oczywiście pozostawali wyklęci.

Nic więc dziwnego, że po 1989 roku nastąpił zwrot o 180 stopni. Berlingowców potraktowano jako sprzymierzeńców Sowietów, niosących do Polski narzucony przez nich ustrój i walczących z niepodległościowym podziemiem. Jednostki wojskowe i szkoły szybko zaczeły pozbywać się dotychczasowych patronów w rodzaju Karola Świerczewskiego czy Aleksandra Waszkiewicza (skądinąd dobrego i cenionego przez żołnierzy dowódcy).

Rzeczywistość była o wiele bardziej skomplikowana. W tzw. „Armii Berlinga” większość stanowiły – podobnie jak i u Andersa – ofiary sowieckich zsyłek przeprowadzanych po 17 września 1939 roku. Po wkroczeniu w 1944 roku na tereny przedwojennej Polski, dołączali do nich żołnierze z poboru, często zaangażowani w AKowską konspiracje, powstańcy warszawscy, a nawet konspiratorzy szukający w szeregach wojska schronienia przed NKWD i UB.

„Kurica” i kapelan

Ten temat podejmuje książka „Berlingowcy”, z jednoznaczynym podtytułem "żołnierze tragiczni". Już trzecie jej wydanie pod redakcją Dominika Czapigo z Ośrodka Karta ukazało się niedawno pod patronatem m.in. „Historii Do Rzeczy”. Są to relacje siedmiorga (jest wśród nich także jedna tzw. „platerówka”) żołnierzy, którzy swój szlak bojowy zaczynali w Sielcach nad Oką, a kończyli na przedpolach Berlina albo na Łużycach. Jest też opowieść żołnierza AK, który dołączył do 1. Armii WP już w „wyzwolonej” przez Sowietów Polsce.

Zygmunt Berling

Relacje, jak to zwykle bywa, typowo żołnierskie. Krótkie historie z drogi do Sielc. Jeszcze krótsze z tego, co było przedtem - rąbania syberyjskiej tajgi, pracy w kołchozie albo wydobywania złota w kopalni w Kazachstanie. Potem opis szkolenia i wyjazd na front. Fatalne warunki panujące w sowieckiej Rosji, o ile w ogóle wspomniane, tłumaczone są zwykle wojną. O sowieckich zbrodniach nie ma w ogóle mowy.

Z relacji przebija nadzieja na zmianę i ucieczkę z nieludzkiej ziemii, na której się znaleźli. Czasem, jak u Jana Proroka czy Stanisławy Kubiak zmienia się to w akceptację, a nawet afirmację nowej rzeczywistosci. Czym jest to spowodowane? Można się tylko domyślać ze zdawkowych wypowiedzi bohaterów. Sowiecki system doskonale potrafił manipulować ludźmi, najpierw ich upodlając, a potem dając szansę. Jak zwykle też decyduje samo życie. Dla niektórych lepiej zostać politrukiem w sztabie na tyłach, niż iść pod ogień nieprzyjaciela na pierwszej linii. Żeby zostać oficerem, też trzeba było oddać sowieckiemu systemowi co jego, bo „politycznie niepewni” nie mieli na to szans. Jak wspomina Prorok, „przed 18 miesiącami byłem niczym, kułackim synem, lesorubem skazanym na zagładę”, a dziś „jadę objąć oficerskie stanowisko w wojsku”. To chyba wystarcza, aby zapomnieć, że ten sam system przedtem zgotował mu taki los. Kubiak też wydaje się być na dobrej drodze do jego zaakceptowania. Umiejętnie podsycają to politrucy, siejąc zwątpienie i wytykając błędy sanacyjnych władz, oskarżając Andersa o ucieczke i tchórzostwo oraz mamiąc świetlanymi wizjami komunistycznej przyszłości.

Przeciętnemu żołnierzowi jest to tym łatwiej zaakceptować, że ma na sobie mundur polskiego kroju, komenda jest generalnie polska (pomijając oddelegowanych sowieckich oficerów, którzy często nie mówią słowa po polsku), a przysięgę od nowo wcielonych żołnierzy odbiera kapelan. Po sowieckich warunkach, zwłaszcza dla tych, którzy przeszli służbę w Armii Czerwonej musi to być duży szok. W takich warunkach „kuricę” zamiast orzełka w koronie na rogatywcę przyjmuje się z dobrodziejstwem inwentarza.

Nie tak słodko, jak myślisz

Zgoła inny obraz wyłania się ze wspomnień Andrzeja Reya, spisywanych już po 1989 roku. Mimo obszernego i wartościowego komentarza, dotyczącego formowania polskich jednostek i ich szlaku bojowego, nie pokuszono się o szersze wyjaśnienia, dotyczące czasu i okoliczności powstawania wspomnień. I jest to chyba największa wada książki.

Obraz sytuacji jawi się tu zgoła inaczej. Na „wyzwolonych” polskich ziemiach szaleje NKWD. Sowieccy (i polscy również) dowódcy szafują życiem żołnierzy. Żołnierze Armii Czerwonej to już nie przyjaźni wujaszkowie, ale złodzieje, pijacy i gwałciciele. Zresztą Polacy też za kołnierz nie wylewają. Codziennością sa dezercje. Prawdziwy obraz nastrojów panujących w polskich armiach na wschodzie wyłania się z meldunku Iwana Sierowa do Berii z kwietnia 1945 roku. Powszechne jest negatywne nastawienie do rządu lubelskiego. Żołnierze żywią nadzieję na jego upadek i przejęcie władzy przez władze w Londynie. Gotowi są walczyć o wolną Polskę razem z armią Andersa. Zapowiadają dezercję, gdy tylko znajdą się w jej pobliżu. Tak też się działo. Z tego powodu polskie oddziały w maju 1945 roku zostały szybko wycofane z linii rozgraniczenia aliantów na Łabie. Dezerterowali też żołnierze zmuszani do walki z podziemiem niepodległościowym. Chociaż na pewno nie było to zjawisko na masową skalę. Do „życia prawem wilka” nie było wielu chętnych. Większość chciała po prostu skończyć służbę i wrócić żywym do domu.

Ze wspomnień, zarówno „starych”, jak i „nowych”, bije mniej lub bardziej zawoalowana niechęć do nowych porządków i wprowadzajacych je Sowietów, polskich dowódców i politruków. Żołnierze zwykle nie dają się nabrać na wizję nowej Polski. Wiedzą, że nowa władza trzyma się tylko na sowieckich bagnetach. Chcą przede wszystkim przeżyć i ściągnąć do ojczyzny pozostawione na wschodzie rodziny. Kierowani do walki z „poakowskimi bandami”, robią tyle co muszą, żeby uniknąć sądu polowego.

Dziedziczenie tradycji, ale jakich?

Książka opowiada historie niższych szarż – szeregowych, podoficerów i młodszych oficerów. Punkt widzenia wyższej kadry dowódczej – od dawna komunizującej – jak Aleksander Zawadzki, czy faktycznie, a może tylko pozornie heglowsko ukąszonych - jak Berling, został wcześniej przedstawiony w publikacjach z okresu PRLu.

Pozycja stanowi cenne uzupełnienie dotychczasowej wiedzy o berlingowcach. Na pewno jednak nie wyczerpuje tej tematyki. Nie takie były pewnie aspiracje autorów. Pozostawia to pewien niedosyt. Pomiędzy dotychczasowymi ocenami, od afirmacji do potępienia, przydałaby się rzetelna, a przede wszystkim pełna ocena tej formacji.

Trzeba pamiętać, że to przecież z berlingowców, pochodziło wielu żołnierzy, którzy po wojnie tworzyli „Odrodzone Wojsko Polskie”. Z ich szlaku bojowego czerpane były tradycje jednostek wojskowych w PRLu. Wyjątkowo długo. Ostatni raz oficjalnie rocznica bitwy pod Lenino była obchodzona w 1991 roku (po kryjomu znacznie dłużej), a żołnierze składali przysięgę według nowej roty jeszcze w drugiej połowie 1993 roku.

Formowanie "Armii Berlinga" - Polskich Sił Zbrojnych w ZSRS (1943-1944)

Oczywiście natychmiast po zmianie ustroju zaczęto wprowadzać nowe tradycje i patronów jednostek, głównie związanych z Polskimi Siłami Zbrojnymi na Zachodzie. Berlingowcy zaczęli być traktowani jak trędowaci. Podobne sytuacje zdarzały się im samym znacznie wcześniej. Andrzej Rey opisuje pogardę, jakiej doświadczył od zwolnionych z niemieckiej niewoli wrześniowych oficerów. Ci chyba nieco oderwani od rzeczywistości przez kilkuletni pobyt w obozie jenieckim dżentelmeni, w „porządnie ściśniętych pasami mundurach, w wyczyszczonych butach” potraktowali go (notabene zasłużonego AKowca) jak zdrajcę.

Z drugiej strony, po 1989 roku w wojsku w praktyce nie przeprowadzono żadnej weryfikacji, ani dekomunizacji. Dowódcy jeszcze niedawno bijący brawo na akademiach ku czci Rewolucji Październikowej, ochoczo wprowadzali tradycje przedwojennej armii. Oficerowie polityczni, którzy zrywali poborowym medaliki z szyi, teraz prowadzili ich do kościoła na niedzielną mszę.

Co więcej, nikt nie zadawał sobie trudu, aby odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że żołnierze, którzy jeszcze wczoraj mieli bronić zdobyczy socjalizmu przed wojskami imperialistów, a nawet atakować Danię, dzisiaj mieliby bronić demokratycznej Polski, ramię w ramię z sojusznikami z NATO, do którego Polska niemal natychmiast zaczęła aspirować?

Przyjęto to z dobrodziejstwem inwentarza, podobnie jak berlingowcy przyjmowali „ludowy” sztafaż sił zbrojnych, narzucany przez polskich komunistów. Oni też nie zadawali podobnych pytań, po prostu walcząc z Niemcami i przelewając krew, żeby wyzwolić Polskę. Innej możliwości dla nich nie było. Podobnie po transformacji ustrojowej żołnierze owego „ludowego” wojska polskiego tworzyli nowe siły zbrojne, uczciwie wypełniając swoje obowiązki, a nawet i przelewając krew podczas udziału w zagranicznych misjach, o jakich żołnierzom LWP nawet się nie śniło.

Nie potępiać w czambuł

Trzeba więc dobrze odróżniać ówczesne polskie wojsko jako instytucję służącą celom wyznaczonym przez politycznych mocodawców, tudzież aktywnie ich wspierającymi jednostkami, od większości żołnierzy, których motywacje były przecież różne. Dla niektórych wojsko – nawet „ludowe” – było jedyną możliwością samorealizacji. Dla niektórych pracą jak każda inna, nieraz pozwalającą się wyrwać z peereleowskiej biedy. Część polityczne zaangażowanie traktowała wyłącznie instrumentalnie, jako niezbędny element rozwoju kariery, a świństwa czynione mniej upartyjnionym kolegom, w innym ustroju też pewnie miałyby miejsce, tyle, że na innym podłożu.

Nie można też zapominać, że w PRLu wykształciły się całe grupy beneficjentów nowego ustroju, który zapewnił im nierealny wcześniej awans społeczny i majątkowy, możliwy dzięki forsowanym zmianom, nie dającym się już odwrócić przez prosty powrót do przeszłości. Próby wrzucania ich do jednego worka z aktywnymi komunistami kończyły się oczywiście pogłębianiem społecznych podziałów i wsparciem dla tych ostatnich i poprzedniego ustroju.

Dlatego książki takie jak „Berlingowcy” są potrzebne nie tylko, żeby poznawać historię. Przydają się również do zrozumienia współczesnych wyborów Polaków. Co przychodzi o wiele trudniej, niż pochopnie rzucane oskarżenia o zdradę czy bycie pachołkiem Moskwy.

Ugryźć żubra i co dalej?

W sierpniu 2007 roku Jarosław Marek Rymkiewicz w wywiadzie dla „Rzeczpospoliej” powiedział, że Jarosław Kaczyński przeszedł do historii, gryząc w niewymowną część ciała polskiego żubra, który popędził „ku swoim nieznanym dzikim przeznaczeniom”.

Przy okazji podsycił tlący się od dawna i tłumiony jedynie pod pokrywą „nowoczesności”, „fajnopolactwa” i podobnych zaklęć plemienny konflikt.

Czy da się zakończyć tą wyniszczającą polsko - polską wojnę? Kto tego dokona, pewnie też przejdzie do historii. Jak to zrobić? Jednym z warunków jest pewnie znalezienie sposobu na pogodzenie zwaśnionych – jak to w Polsce na śmierć i życie – „berlingowców” z „wyklętymi”. Czy się to uda? Na razie nie wiadomo.

Podobnie jak z Berlingowcami, nie chodzi o to, żeby czcić oprawców i utrwalaczy władzy ludowej. Chodzi o zwykłych żołnierzy, którzy „przelewali krew dla Polski”. I którym po latach należy się rehabilitacja, a przynajmniej akceptacja ich wyborów. Nie każdy chciał czy mógł być „wyklętym”.

Czytaj też:
Operacja "Berling"

Źródło: Historia DoRzeczy