Puściłem sobie brytyjski serial dokumentalny „II wojna światowa za zamkniętymi drzwiami”. Swego czasu (serial pochodzi z roku 1996, nawiasem mówiąc, gra w nim zresztą wielu polskich aktorów i Pałac Kultury udający Kreml) był on u nas bardzo głośny i chwalony jako dzieło pieriestrojkowe − kolejne odcinki na płytach DVD dodawano nawet do „Gazety Wyborczej”. W istocie serial odchodzi od kanonicznej narracji o wojnie, kultywowanej przez Anglosasów przez całe półwiecze. Mówi wreszcie prawdę o Katyniu, o zsyłkach i represjach na polskich Kresach i przyznaje, że alianci od początku doskonale tę prawdę znali. Przypomina pakt Ribbentrop-Mołotow i oględnie, ale bez krzyczących fałszów, znaczenie współpracy ze Stalinem dla przebiegu wojny. Gorliwość w rewidowaniu wojennych mitów prowadzi autorów aż na manowce, gdy bezmyślnie podchwytują rewelacje „spadkobierców” Żukowa o rzekomym upadku Stalina z konia jako przyczynie jego rezygnacji z odbierania Defilady Zwycięstwa w Moskwie, którą to ściemę rozbił w puch mój znakomity sąsiad z łamów w „Ostatniej Defiladzie”.
Rzecz jest warta uwagi, ale bynajmniej nie jako źródło historyczne. Jako dowód na to, że prawda nie jest stanem zero-jeden − jest albo jej nie ma. Prawda jest jak biel. Bieli nie ma, kiedy się ją pokryje smolistą czernią, ale gdy ta smolista czerń zmieni się w ciemną szarość albo nawet w jasną szarość, bieli nie ma nadal. Wielkie kłamstwa mają to do siebie, że kiedy już nie da się ich dłużej podtrzymywać, kłamcy wymyślają wersję bliższą prawdy, ale wciąż fałszywą. I serial BBC jest takim właśnie „rozjaśnieniem” ponurej prawdy do stanu półszarości, miejscami nawet ćwierćszarości.
Pewnych rzeczy ukryć się nie da, ale można ich ujawnieniem przykryć inne. Przyznajmy się do nich − i już wszystko jest jasne, więcej proszę nie dociekać. Tak, zrobiono Polakom wielkie świństwo, no, tak wyszło. Churchill chciał dobrze, ale stało się (bo oczywiście całe zło w serialu to wina Stalina i Roosevelta, a Churchill, poczciwina, szczerze zasmucony losem Polaków miota się wobec konieczności zostawienia nas na lodzie niczym bohater antycznej tragedii). No, to chyba już teraz możemy uznać sprawy za wyjaśnione?
Najbardziej jednak znaczące jest to, czego w tym serialu nie ma. Nie ma w nim Władysława Sikorskiego. Polskimi przywódcami są Anders i − nienazwany nawet po nazwisku − Mikołajczyk. Nie ma Sikorskiego, więc nie ma też „wypadku” w Gibraltarze. Wydaje się to tym bardziej nieprzypadkowym przeoczeniem, że w filmie dobrze widać dramaturgię poprzedzających śmierć emigracyjnego Naczelnego Wodza miesięcy, gdy Stalin konsekwentnie odmawia spotkania z aliantami i oskarża ich o łamanie obietnic oraz celowe składanie całego ciężaru wojny na Sowiety, niedwuznacznie szantażując, że może zawrzeć z Hitlerem samodzielny pokój. A potem, ku ich uldze, jednak przybywa do Teheranu i łaskawie przyjmuje wszystko, co mu ofiarują.
Przemilczenie istnienia, a tym samym i śmierci Władysława Sikorskiego nie jest zresztą cechą tylko tego filmu. Brytyjska historiografia tak ma − proszę zerknąć w indeksy nazwisk wydawanych tam opracowań. Anders i paru innych, owszem, ale Sikorski? Kto taki niby?
Pamiętają państwo sławną powieść Roberta Gravesa o Klaudiuszu? Jak sprytny cesarz odkrył, gdzie Germanie ukryli zdobyczne pułkowe orły Warusa, wypytując ich o świątynie boga wojny i pilnie uważając, o której z nich nie wspomną? No właśnie...
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.