Niemiecka akcja wysiedleńczo-osadnicza przeprowadzona na Zamojszczyźnie w okresie od 27 listopada 1942 do sierpnia 1943 r. najmocniej uderzyła w grupę najbardziej bezbronną – dzieci. Szacuje się, że dotknęła około 30 tys. najmłodszych, z których zmarło, zostało zamordowanych lub zaginęło 10 tys. Podobnie jak dorośli przeszły one gehennę od momentu opuszczenia rodzinnych domów do ostatecznego wyroku, który zależał od wyników selekcji przeprowadzonej w obozie przejściowym.
Pierwszy szok dzieci przeżywały w momencie wdzierania się żołnierzy niemieckich do ich domów. Scenariusz akcji zawsze był ten sam. Wieś otaczali żołnierze Wehrmachtu i funkcjonariusze służb policyjnych. Część z nich penetrowała domy, dając zaskoczonej ludności około 20 minut na zabranie rzeczy. Dzieci, zazwyczaj gwałtownie wyrwane ze snu, reagowały płaczem na przerażającą sytuację.
Wszelki opór karany był biciem, a często również śmiercią. Gdy wysiedleniu towarzyszyła pacyfikacja, dzieci były świadkami i ofiarami masowych egzekucji oraz zniszczenia wsi. Wypędzeni z domów gromadzeni byli w centralnym miejscu wsi, gdzie Niemcy przeprowadzali wstępną selekcję. Często był to moment oddzielenia mężczyzn od kobiet i dzieci, a tym samym dzieci od ojców, dziadków od wnuków czy starszych braci od młodszego rodzeństwa.
Galeria:
Oblężenie Warszawy - wstrząsająca relacja
„Jednego dnia zginęły 164 osoby, ja jedna pozostałam przy życiu – wspominała Anna Pawelczyk z Kitowa. – Niemcy nadeszli od strony Tworyczowa. Było ich około 40. Siostry moje ukryły się. Miałam wtedy 12 lat. Zabrali mnie z mamą i babcią. Musiałyśmy dojść do placu, na którym byli ludzie z dziećmi spędzeni z całej wsi. Niemcy przyszli na plac z trzema karabinami maszynowymi i ustawili je w kierunku ludzi. Wytworzyła się straszna panika. Niemcy zaczęli strzelać. Ja w tym czasie upadłam i schowałam głowę pod pachę mamy. Poczułam w pewnej chwili, jak między palcami przeleciała kula. Przestrzeliła mi buty i poparzyła nogi. Wreszcie ucichło strzelanie. Podniosła się wówczas jedna młoda kobieta i zaczęła prosić, by jej darowano życie. Niemiec jednak strzelił do niej. Podszedł do mnie hitlerowiec, położył rękę na plecach, badając, czy żyję. Czekałam z zapartym tchem. Myślałam, że mnie zabije. Przerzucił mnie kilka razy z miejsca na miejsce. Ja nie ruszałam się, więc odszedł. Po chwili wrócił, wziął mnie za kołnierz, przerzucił mnie na drugie miejsce. Przeleżałam na łące do nocy. Następnie rozpoczęłam poszukiwanie mamusi. Szukałam jej między trupami. Poznałam ją po serdaku. Krzyczałam – mamusiu, mamusiu”.
Większość wysiedlonych transportowano pod zbrojną eskortą do obozów przejściowych w Zamościu i Zwierzyńcu. Po przekroczeniu bramy obozu wysiedleńcy stawali przed komisją kwalifikacyjną przeprowadzającą segregację. Decyzje podejmowano na podstawie zarządzenia Himmlera. Dzieci powyżej szóstego miesiąca były oddzielane od rodziców, przechodziły badania rasowe, które stwierdzały, że są zakwalifikowane do zniemczenia. Rozdzieleniu rodzin towarzyszyły: płacz, wołanie o pomoc i próby powstrzymania obozowej załogi, które nieuchronnie kończyły się biciem.
„Rozbieraliśmy się do pasa i pojedynczo podchodziliśmy do nich – wspominała Kazimiera Dołba. – Oni stali za stolikami. Kładliśmy ręce na stolik, a wtedy patrzyli nam w oczy, za uszy i na ręce. Rodzicom dawali kartki i szliśmy do następnego baraku. Zaczęli oddzielać dzieci od rodziców i wtedy zaczęło się piekło na ziemi. Dzieci trzymają matki za ręce, za spódnice, wracają, matki płaczą. A Niemcy rozwścieczeni krzyczą: »Odprowadzić, bo jak ci dam 25 nahajów, to cię zaraz szlag trafi«. Dzieci i tak wracały, a oni je popychali, odrzucali”.
Prymitywne warunki panujące w obozach przejściowych były powodem ogromnej zachorowalności dzieci i śmiertelności wśród nich. Zimą przełomu lat 1942/1943 zimno panujące w nieogrzewanych drewnianych barakach, a latem 1943 r. upał i brak bieżącej wody oraz głodowe racje żywnościowe i niewystarczająca opieka medyczna sprzyjały masowemu zapadaniu na groźne choroby. W samym obozie w Zamościu od 7 grudnia do 22 kwietnia zanotowano 199 zgonów wśród dzieci.
Czytaj też:
Powstanie zamojskie - zapomniana walka polskich chłopów
Wstrząsające są relacje ówczesnych ośmio-, 10-latków, które siłą odrywane od rodziców nierzadko były świadkami ich śmierci, a same pozbawione opieki i troski, narażone na okrucieństwa ze strony strażników, doznawały ogromnego wstrząsu psychicznego. Więźniowie obozu przejściowego w Zamościu, którzy przeżyli wojnę, wskazują na szczególne okrucieństwo zastępcy komendanta obozu SS-Unterscharführera Artura Schutza, nazywanego przez dzieci „Ne”. Ten były bokser zawodowy osobiście zabił wielu więźniów, zarówno dorosłych, jak i dzieci. Podobne doświadczenia wywarły trwały wpływ na ich psychikę, traumatyczne przeżycia często pozostawiły nieodwracalne zmiany w ich osobowości. Strach i przerażenie potęgowane były widokiem zrozpaczonych oraz bezradnych rodziców.
Zastrzyk fenolu
Zimą z przełomu lat 1942/1943 z obozu w Zamościu większość dzieci wywieziono pociągami do dystryktu warszawskiego, w rejon Siedlec, Garwolina i Mińska Mazowieckiego, w celu rozmieszczenia ich we wsiach rentowych (Rentendörfer). Były to wyznaczone miejscowości, przede wszystkim te, z których wcześniej deportowano Żydów. Warunki transportów były tragiczne. Stłoczonym w przeładowanych bydlęcych wagonach w przeważającej mierze dzieciom i starcom nie zapewniano dostatecznej ilości wyżywienia i wody. Pociągi często przetrzymywano na stacjach i bocznicach. Biorąc pod uwagę to, że opisywane transporty odbywały się zimą, do miejsc docelowych docierały wagony, w których zawsze znajdowano zamarzniętych ludzi. Inni umierali w krótkim czasie w szpitalach wskutek wycieńczenia i chorób.