Tajemnice sowieckich rakiet z głębi oceanu. Kreml nie wierzył, że uda się je odnaleźć

Tajemnice sowieckich rakiet z głębi oceanu. Kreml nie wierzył, że uda się je odnaleźć

Dodano: 
„Glomar Explorer”
„Glomar Explorer” Źródło: Wikimedia Commons
Amerykański „Glomar Explorer” wyciągał sowiecki okręt podwodny zatopiony 5 km pod powierzchnią.

PIOTR WŁOCZYK: Czym właściwie był „Glomar Explorer?

JOSH DEAN*: Był to jeden z najbardziej niesamowitych i najdroższych statków w historii. Bardzo ciężko go zaklasyfikować, ponieważ nie było dotąd takiej jednostki w historii. Ten kolos miał niemal 200 metrów długości, a jego najbardziej charakterystycznym elementem była potężna wieża ustawiona na środku pokładu.

Całość wyglądała przez to trochę jak skrzyżowanie statku i platformy wiertniczej.

A jednak statek ten nie miał nic wspólnego z przemysłem wydobywczym, chociaż amerykański rząd zrobił bardzo wiele, żeby cały świat tak właśnie myślał. W skład jego 170-osobowej załogi wchodzili specjaliści pracujący na co dzień w przemyśle wydobywczym, najlepsi amerykańscy naukowcy, inżynierowie, ale także ekipa ludzi z... CIA. Misja „Glomar Explorera” była bowiem w rzeczywistości supertajnym projektem amerykańskiego rządu. Była to najbardziej zuchwała operacja wywiadowcza w historii ludzkości – chodziło o podniesienie z głębokości blisko 5 km ważącej ponad 2 tys. ton sowieckiej łodzi podwodnej uzbrojonej w rakiety z głowicami atomowymi.

Co było największym problemem?

Wszystko! CIA musiało wymyślić sposób na dokonanie rzeczy – wydawałoby się – niemożliwej, przy użyciu technologii, która wówczas jeszcze nie istniała. Specjaliści, z którymi rozmawiałem podczas zbierania materiałów do książki, tłumaczyli mi, że skalę trudności związaną z tą operacją, przede wszystkim konieczność zachowania wszystkiego w absolutnej tajemnicy, można porównać do... lądowania na Księżycu.

Co wiadomo na temat K-129?

Była to sowiecka łódź podwodna o napędzie dieslowo-elektrycznym, pierwsza, która mogła odpalić pociski balistyczne z zanurzenia. Przenosiła ona trzy rakiety z ładunkami nuklearnymi. W lutym 1968 r. wypłynęła z portu na Kamczatce w rutynowy patrol. Dwa tygodnie później zaginął po niej wszelki ślad.

Amerykanie zorientowali się, że coś jest nie tak, gdy zaobserwowali olbrzymią sowiecką akcję poszukiwawczą na północnym Pacyfiku. Trwała ona kilka tygodni, ale ewidentnie nie zakończyła się sukcesem.

Co się stało z tym okrętem?

Niestety, jesteśmy skazani na spekulacje. Rosjanie do dziś wierzą, że doszło do zderzenia z amerykańskim okrętem podwodnym USS „Swordfish”. Co ciekawe jednak, USS „Swordfish” kilka dni po zaginięciu K-129 wpłynął do jednego z japońskich portów z uszkodzonym kioskiem... Było to jednak zbyt niewielkie uszkodzenie, by podejrzewać kolizję podwodnych kolosów. K-129 zatonął najprawdopodobniej na skutek wybuchu lub pożaru.

Sowiecki okręt podwodny typu 629A. K-129 była jednostką tego typu.

Jak można było zgubić łódź podwodną?

Te łodzie miały za zadanie przemieszczać się w ciszy, więc nie komunikowały się zbyt często ze swoim dowództwem. Każde wynurzenie i nawiązanie kontaktu było w zasadzie zdradzeniem swojego położenia przeciwnikowi. Skoro Sowieci nie mogli jej znaleźć, to możemy przypuszczać, że do ostatniego kontaktu z K-129 doszło kilka dni przed jej zatonięciem. Ta akcja poszukiwawcza naprawdę przypominała szukanie igły w stogu siana.

Sowieci stwierdzili w końcu, że skoro oni sami nie mogą jej znaleźć, to Amerykanie też nie trafią na jej ślad. Wydobycie jej na powierzchnię uważali już za kompletnie niewykonalne.

Jak w takim razie Amerykanom udało się odnaleźć K-129?

USA rozmieściły w tajemnicy na dnie Pacyfiku i Atlantyku wielki system hydrofonów. Dzięki temu mogli śledzić ruchy łodzi podwodnych przeciwnika. Sowieci nie dysponowali niczym takim. Dźwięk rozrywanego kadłuba jest naprawdę bardzo głośny i dzięki analizie danych z czujników udało się Amerykanom namierzyć przybliżone miejsce katastrofy K-129 – ok. 3 tys. km na północny-zachód od Hawajów.

W tym momencie w tej opowieści pojawia się kolejny niesamowity okręt: USS „Halibut.

Była to ultratajna jednostka US Navy. Tylko najwyższy szczebel dowództwa naszej marynarki wojennej wiedział o jej istnieniu. USS „Halibut” był wykorzystywany do tajnych operacji przez CIA i NSA. Mówiąc w skrócie: była to super zaawansowana szpiegowska maszyna powstała na bazie łodzi podwodnej o napędzie nuklearnym. USS „Halibut” przez miesiąc przeszukiwał miejsce wskazane przez czujniki jako punkt, w którym doszło do rozerwania kadłuba K-129. Było to bardzo trudne zadanie, zważywszy na głębokość. W końcu jednak nasz okręt szpiegowski odnalazł wrak. Okazało się, że K-129 nie uległ rozbiciu na milion kawałków, lecz leży na dnie w trzech dużych częściach.

Która z nich był najważniejsza dla Amerykanów?

Największa część, mieszcząca w sobie przedział rakietowy i kiosk z przedziałem dowodzenia. Wyglądało na to, że była ona w całkiem dobrym stanie. Amerykanom najbardziej zależało na sprzęcie kryptologicznym i pociskach rakietowych. Szczególnie rakiety stanowiły nieprawdopodobną gratkę. Była to bowiem jedyna okazja, by wejść w posiadanie nietkniętych rakiet przeciwnika. Mogliśmy się dzięki temu dowiedzieć, jak Sowieci konstruują głowice, jakie osiągi mają ich rakiety, jak wygląda ich system naprowadzania, etc.

Kolejną rzeczą była możliwość przyjrzenia się budowie samego okrętu podwodnego – jakie były jego słabe i mocne punkty. Biały Dom uznał, że dla takiego łupu warto podjąć ryzyko i spróbować podnieść K-129 z dna oceanu.

Co prawo międzynarodowe mówi o takich przypadkach?

Generalnie nie można ukraść drugiemu krajowi jego własności. Jeżeli jednak w ewidentny sposób dany okręt zostaje porzucony, to otwiera to pewne możliwości. Prawnicy pracujący dla amerykańskiego rządu stwierdzili, że skoro Sowieci przestali poszukiwać swojego okrętu, to został on przez nich de facto porzucony.

Czytaj też:
Strzały na Entebbe. Najbardziej brawurowa akcja w historii służb specjalnych

Był tu jakiś precedens?

Tak, i żeby było zabawniej stworzyli go sami Sowieci. W 1919 r. w niejasnych do dziś okolicznościach, po walce z bolszewicką flotą, zatonęła na Bałtyku brytyjska łódź podwodna HMS L55. Dekadę później Sowieci znaleźli ten okręt i wydobyli go na powierzchnię. Ciała marynarzy odesłali do Wielkiej Brytanii, a po naprawieniu jednostki zaczęli ją użytkować. Amerykanie byli przygotowani, żeby powołać się na ten precedens.

Jak wysoko zadecydowano o przeprowadzeniu tej operacji?

Richard Nixon uległ namowom swojego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego i zapalił zielone światło dla tego projektu. Nie była to jednak łatwa decyzja, ponieważ akurat w tym czasie zaczynały się rozmowy rozbrojeniowe SALT. Gdyby Sowieci zorientowali się w zamierzeniach Amerykanów, mogłoby to doprowadzić do bardzo nieprzyjemnych konsekwencji.

Chodzi panu o to, co działo się niecałe dziesięć lat wcześniej po zestrzeleniu U-2?

Dokładnie. Amerykanie pamiętali o tamtych komplikacjach i dlatego tak kluczowe było zachowanie wszystkiego w tajemnicy.

Dlaczego projekt „Azorian, jak ochrzczono tę operację, został oddany do realizacji CIA, a nie US Navy?

To samo pytanie zadawali sobie ludzie z US Navy [śmiech]. Prezydent Dwight Eisenhower przekazał loty U-2 CIA, ponieważ liczył się wówczas czas i zachowanie wszystkiego w sekrecie. Uważał, że US Air Force nie przeprowadzi tego programu tak efektywnie i tak po cichu jak CIA. Na tej samej zasadzie administracja Nixona stwierdziła, że CIA lepiej upora się z realizacją projektu „Azorian” niż US Navy.

Nixon wierzył w sukces tej operacji?

Artykuł został opublikowany w 12/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.