Tajemnice sowieckich rakiet z głębi oceanu. Kreml nie wierzył, że uda się je odnaleźć

Tajemnice sowieckich rakiet z głębi oceanu. Kreml nie wierzył, że uda się je odnaleźć

Dodano: 

Absolutnie nie! Zresztą chyba nikt z wtajemniczonych decydentów nie wierzył w powodzenie tego przedsięwzięcia. Początkowo szanse na sukces szacowano na... 10 proc. Pamiętajmy, że K-129 leżała na głębokości 5 km i ważyła ponad 2 tys. ton, tymczasem do tamtej pory jedyną podobną operacją, zakończoną sukcesem, było podniesienie łodzi podwodnej z głębokości... 70 m.

Po zatonięciu K-129 do Moskwy dochodziły pewne sygnały, że Amerykanie mogą planować podniesienie tego okrętu, ale Sowieci je ignorowali. Dlaczego tak się działo? Ponieważ to się po prostu nikomu nie mieściło w głowie!

Jak to wszystko się zaczęło?

CIA zaczęło konsultować się z najlepszymi specjalistami, w tym z naukowcami zaangażowanymi w loty kosmiczne. Było to bardzo wąskie grono ludzi, które działało w największej tajemnicy. Zaczęła się burza mózgów. Jak można było wyciągnąć na powierzchnię potężną łódź podwodną? Może udałoby się to zrobić za pomocą wielkiego silnika odrzutowego przymocowanego do wraku? A może lepsze byłyby gigantyczne poduszki powietrzne? Wiele z tych pomysłów było kompletnie fantastycznych, a te, które były jakkolwiek realne, miały jedną zasadniczą wadę: na koniec tej operacji na powierzchni Pacyfiku pojawiłby się K-129... Sowieci od razu by się o tym dowiedzieli.

Jedynym dobrym pomysłem był więc plan, który jednak wydawał kosmicznie trudny do zrealizowania: podźwignięcie K-129 gigantycznym chwytakiem i wciągnięcie go do środka wielkiego statku przez specjalne wrota w dnie, które na koniec zostaną szczelnie zamknięte. CIA nie miało pojęcia, czy zbudowanie takiej maszynerii jest możliwe, ale wydawało się to najbardziej realną szansą.

Kto miał się zająć przygotowaniem szczegółów tego planu?

Specjaliści z Global Marine, z którymi skontaktowało się CIA. Był to lider na rynku technologii wierceń morskich. Global Marine oceniło szanse na powodzenie tej operacji na 30–40 proc. Niezwykle skomplikowany chwytak miał zostać zbudowany przez koncern Lockheed Martin. Tylko jak wyjaśnić, że na środku Pacyfiku, akurat tam, gdzie K-129 zniknęła, nagle pojawia się gigantyczny statek o przedziwnym wyglądzie?

Potrzebna tu była piękna legenda o górnictwie morskim...

„Glomar Explorer” miał być pierwszym na świecie statkiem służącym do tego celu! Skoro był to pierwszy statek tego typu, to przedziwny wygląd przestawał być problemem – kto wiedział, jak taki statek powinien wyglądać? Tu jednak pojawił się kolejny problem: kto miał być właścicielem tej jednostki? Amerykański rząd nie mógł przecież nagle zająć się górnictwem morskim, ponieważ od razu wydałoby się to podejrzane.

Schemat budowy Glomar Explorera

Czyli doszliśmy do miejsca, w którym do gry wchodzi Howard Hughes.

To było genialny ruch. Howard Hughes był ekscentrycznym miliarderem, który od lat angażował się w różne dziwaczne z pozoru projekty. Co ważne: był też wielkim patriotą, miał związki z przemysłem obronnym, więc był dla CIA idealnym kandydatem na właściciela tego statku. W ten sposób w lipcu 1974 r., ponad sześć lat po zatonięciu K-129, „Glomar Explorer” pojawił się na miejscu katastrofy.

Co na to Sowieci?

Podczas zimnej wojny obie strony grały na morzach i oceanach w kotka i myszkę. Sowieci wysłali w to miejsce dwa okręty. Próbowali zastraszyć „Glomar Explorera”: płynęli wprost na niego, w ostatniej chwili odbijali w bok, okrążali go. Przelatywali też nad nim helikopterem i robili zdjęcia. Nie było to niezwykłe zachowanie

Jak reagowała na to US Navy?

W ogóle na to nie reagowała, ponieważ wzbudziłaby w ten sposób tylko podejrzenia. Załoga „Glomar Explorera” nie mogła więc spanikować. Na pokładzie nie było żadnych wojskowych, załoga miała do dyspozycji tylko kilka karabinów. Sowieci mogli bardzo łatwo zająć ten statek, gdyby tylko się połapali w zamierzeniach „Glomar Explorera”. Jednak po rytualnym pokazaniu siły, zostawili okręt w spokoju.

Jak ten genialny plan zadziałał w rzeczywistości?

Początkowo wszystko szło świetnie. Chwytak objął centralną część K-129 i poderwał ją do góry, choć sowiecki okręt zapadł się w dnie bardziej niż przypuszczano. Była to najtrudniejsza część, z którą wiązały się największe komplikacje. Na pokładzie „Glomar Explorera” strzeliły korki od szampanów. Teraz wystarczyło tylko wciągnąć chwytak z zawartością pięć kilometrów do góry i schować go w czeluściach statku.

Dzień po poderwaniu K-129, w jednej trzeciej drogi na powierzchnię, doszło jednak do dramatycznego zwrotu akcji. Jeden z „palców” chwytaka ułamał się.

Katastrofa?

Tak, ponieważ w ten sposób kawał łodzi podwodnej wyleciał z tej stalowej obręczy. Pamiętajmy bowiem, że kadłub sowieckiej jednostki był bardzo nadwyrężony.

Co się udało wydobyć na powierzchnię?

Tylko jedną tzrecią tego, co planowano. Przepadł przedział rakietowy i przedział dowodzenia ze sprzętem kryptologicznym...

Czym tłumaczy się to niepowodzenie?

Kilka tygodni temu rozmawiałem z wysoko postawionym członkiem ekipy „Glomar Explorera”. Na pytanie: „Mając dzisiejszą wiedzę, co zrobiłby pan inaczej?”, odpowiedział: „Nie zmieniłbym planu ani o jotę, ponieważ to wszystko zadziałało”. Faktycznie, sama technologia opracowana na potrzeby tej operacji zadziałała perfekcyjnie. Problemem była tylko nieodpowiednia jakość stali – było to coś kompletnie niespodziewanego, zważywszy na skalę tej operacji, był to w zasadzie drobiazg.

Okładka książki Josha Deana

Jednak przecież „Glomar Explorer nie został zdekonspirowany.

I dlatego CIA planowało wrócić na miejsce z przerobionym chwytakiem. Nic jednak nie wyszło z tych planów, ponieważ cała operacja została spalona w przedziwnych okolicznościach.

Jak do tego doszło?

Operację wydobycia K-129 „zatopił”... amerykański dziennikarz śledczy. Było to związane bezpośrednio z włamaniem do biura Howarda Hughesa. Skradziono wtedy ważne dokumenty – podejrzewa się, że był wśród nich papier potwierdzający umowę pomiędzy Howardem Hughesem a CIA. To było bardzo podejrzane włamanie. Włamywacz wiedział bowiem dokładnie, czego szukać.

Mnóstwo tu teorii spiskowych. Niektórzy twierdzą np. że za wszystkim stała US Navy. Nasza marynarka wojenna miała bowiem uważać wydobycie K-129 za marnowanie pieniędzy, które powinny były pójść na inne cele. W każdym razie CIA musiało prewencyjnie wszcząć akcję minimalizacji strat – FBI dostało za zadanie znalezienie tego dokumentu. Doszło do przecieku i do niektórych dziennikarzy dotarła informacja, że USA próbują wydobyć z dna Pacyfiku sowiecką łódź podwodną... Szef CIA wymógł jednak na wszystkich redakcjach, które dowiedziały się o tym, by nie nagłaśniały tej operacji, tłumacząc, że zagraża to bezpieczeństwu narodowemu USA. Zgodzili się na to wszyscy: m.in. „The New York Times”, „Washington Post”, poza jednym człowiekiem. Jack Anderson był słynnym dziennikarzem śledczym. Lubił wyciągać niewygodne rzeczy dla rządu i stwierdził, że projekt „Azorian” był stratą pieniędzy podatników. Nie wiedział wszystkiego, ale widział wystarczająco dużo, żeby „zatopić” tę operację. Po tym, gdy nagłośnił sprawę, cała reszta dziennikarzy uznała umowę z CIA za nieważną i wszyscy opisali, co wiedzieli. Myślę, że gdyby nie ten przeciek, to powtórna próba wyciągnięcia K-129 zakończyłaby się pełnym sukcesem.

Jakie były reperkusje ze strony Sowietów?

Amerykanie musieli się sporo nagimnastykować, żeby uspokoić sytuację, ponieważ Sowieci byli oczywiście wściekli. Tu przydała się lekcja z zestrzelenia U-2. Eisenhower zrobił wtedy poważny błąd, opowiadając o tym programie w amerykańskiej telewizji. Upublicznienie tego wszystkiego sprawiło z kolei, że Chruszczow poczuł się zmuszony do ukarania Ameryki. Kissinger wyciągnął z tamtej historii lekcję i załatwił sprawę po cichu. Dlatego tym razem amerykański rząd kompletnie ignorował doniesienia na temat misji „Glomar Explorera” i nie komentował tej sprawy.

Jak to wszystko oceniać?

Z punktu widzenia wywiadowczego trudno to nazwać wielkim sukcesem. W nasze ręce wpadły wprawdzie torpedy z ładunkami atomowymi, ale rakiety przepadły... Z drugiej jednak strony – US Navy dowiedziała się bardzo dużo o budowie sowieckich okrętów.

Z technologicznego i inżynieryjnego punktu widzenia był to jednak wielki sukces – zawiódł tylko materiał, z którego wykonany był chwytak.

*Josh Dean jest amerykańskim dziennikarzem, w USA ukazała się właśnie jego najnowsza książka pt. „The taking of K-129”, opowiadająca o słynnej akcji wydobycia sowieckiego okrętu podwodnego.

Artykuł został opublikowany w 12/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.