Generalne założenie jest takie, że nasza historia ma być analogiczna do historii pozostałych euroregionów, składać się z podobnych modułów i prowadzić nas w tę samą stronę w ramach tych samych procesów. To znaczy: trzeba w niej pokazać te same rodzaje zła i win, które mają za sobą kraje zachodnie i od których one się odcięły, a my nie, i – zdaniem treserów – by stać się Europejczykami, też się odpowiednio mocno odciąć musimy.
To ten mechanizm, na przykład, stał się przyczyną ataków lewicy na obchody Święta Niepodległości czy pomnik Romana Dmowskiego. Skoro w Niemczech toczą się boje antyfaszystów z neofaszystami, to i u nas muszą być i jedni, i drudzy. A kogo tu obsadzić w roli faszystów, jak nie nacjonalistów ze szkoły Dmowskiego? Nie ma sensu tłumaczyć eurotroglodytom, że w Polsce wszystko było inaczej, a polski nacjonalizm był akurat najbardziej niezłomnym wrogiem niemieckiego. Tak samo jak nie ma co tłumaczyć im, że Piłsudski, choć też wojskowy, nie był Salazarem ani Franco. Fakty muszą ustąpić propagandowo-ideologicznej potrzebie wprasowania historii euroregionu w normy unijne.
Z Kresami podobnie – postępactwo zaczęło je opisywać jako polski epizod kolonialny, analogiczny do podboju i skolonizowania przez Anglię, Francję czy Hiszpanię Afryki, Ameryk i wschodniej Azji. Z lubością powtarza tę tezę na wszystkich możliwych łamach chór autorytetów na czele z doktorem socjologii Janem Sową, któremu mgliste pojęcie o historycznych faktach nie tylko nie przeszkadza, ale wręcz pomaga tworzyć ich bardzo jednoznaczne interpretacje. Niestety, to bredzenie w pewnych środowiskach bardzo chwyta, czego dowodem głośne, kompromitujące stwierdzenie ministra Schetyny, zrównujące historyczne związki Polski i Ukrainy z sytuacją Francji i Algierii albo Włoch i Libii. Było ono zresztą czymś więcej niż gafą i dowodem niedorośnięcia do otrzymanego w ramach frakcyjnych układów w PO stołka, bo w ustach szefa polskiego MSZ takie słowa to wielkie wsparcie dla ukraińskich czy litewskich szowinistów w prześladowaniu wciąż trwającej na wschodzie polskości.
Wspomnianemu panu Sowie zadałem kiedyś publicznie jedno proste pytanie, na które nie odpowiedział, więc je ponowię: Czy może wskazać w dziejach Francji, Anglii albo innego kolonialnego mocarstwa jakiś ród, dajmy na to, Bakongo czy Quitzilitzli, ród wywodzący się z elit kraju przez nie kolonizowanego, który w dziejach tego mocarstwa odegrałby istotną rolę? Który by nim i jego polityką trząsł tak, jak polityką Rzeczypospolitej Obojga Narodów trzęśli Radziwiłłowie, Sapiehowie, Pacowie czy Wiśniowieccy? Którego przedstawiciele sprawowaliby najwyższe wojskowe i cywilne urzędy, intrygowali przeciwko królom, sami pretendowali do tronu, niekiedy z sukcesem? No?!
Otóż właśnie. Państwo zbudowane na fundamencie Unii Lubelskiej z efektem „układów” podpisywanych przez plemienne afrykańskie starszyzny pod lufami kanonierek miało tyle wspólnego, ile internet z internatem, i żeby tej różnicy nie dostrzegać, trzeba być kompletnym historycznym idiotą. Albo pracownikiem frontu ideologicznego, odkomenderowanym do perswadowania tubylcom z kolonizowanej prowincji, że we wszystkim, także w swej historii, są tylko gorszą kopią metropolii.
Oczywiście jedno drugiego nie wyklucza.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.