Mało kto jednak wie, że egzekutorzy z Armii Krajowej mieli swoich kontynuatorów i że wyroki „w imieniu Rzeczypospolitej” wydawali i wykonywali również żołnierze wyklęci. Tak jak AK-owcy polowali na zbrodniarzy niemieckich, tak żołnierze powojennego podziemia polowali na komunistów. Oficerów NKWD, ubeków, milicjantów, aparatczyków partyjnych i konfidentów bezpieki.
Chodziło o to, żeby przedstawiciele czerwonego okupanta nie mogli się na polskiej ziemi czuć bezpiecznie. Żeby wiedzieli, że nie są bezkarni i za popełniane zbrodnie może ich spotkać surowa kara. Przeprowadzane w skrajnie trudnych warunkach i obarczone olbrzymim ryzykiem operacje likwidacyjne wymagały od żołnierzy wyklętych olbrzymiej odwagi i zimnej krwi. Wielu z nich odniosło sukces, ale wielu poległo w walce z komunistami. Wielu zostało schwytanych i trafiło do straszliwych ubeckich katowni, gdzie wyrywano im paznokcie i sadzano na odwróconych stołkach.
Przez blisko pół wieku PRL-owska propaganda nazywała ich bandytami i faszystami. Nawet dzisiaj – mimo że komunizm nie istnieje od ćwierć wieku – można usłyszeć, że wyklęci zajmowali się głównie „gwałtami i rabunkami na niewinnych cywilach”. Dzieje tej formacji próbuje się przedstawić przez pryzmat patologicznych zachowań, do których faktycznie dochodziło, ale stanowiły margines.
Warto więc przypominać o heroicznych dokonaniach żołnierzy naszego powojennego podziemia. Jednym z nich były bez wątpienia likwidacje czerwonych katów. Może i o nich nakręcone zostaną kiedyś filmy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.