„Jak Ryszard Legutko, jeden z najwybitniejszych umysłów europejskich, znakomity filozof i polityk, którego przemówienia potrząsały Parlamentem Europejskim i Ursulą von der Leyen, stał się tym, kim jest? Przyznam się, że często zadawałem sobie to pytanie. Ta książka jest jego własną na nie odpowiedzią. To fascynująca, refleksyjna opowieść o rozwoju intelektualnym – o dzieciństwie i studiach w PRL, o przeczytanych książkach, o poszukiwaniach filozoficznych, o rozczarowaniu liberalizmem, o zwrocie ku filozofii starożytnej oraz miłości do Sokratesa i Platona, o trosce o Polskę. To plastyczny obraz czasów minionych i gorzka diagnoza współczesności, niespełniającej dawnych nadziei”. – prof. Zdzisław Krasnodębski
„Rewelacyjna książka. Odkrywczy i wielowymiarowy obraz drugiej połowy XX wieku i początku XXI, kreślony ręką filozofa, który postrzega świat w kontekście dominujących idei i trendów intelektualnych. Głos niezależnego myśliciela, który niestrudzenie demaskuje odradzające mistyfikacje, fałszerstwa i fetysze ludzkości, wypaczające jej los w imię rzekomego uszczęśliwienia. Jeśli próbujemy czasem wyobrazić sobie Sokratesa – co to był za człowiek i w jaki sposób prowadził dialog z rówieśnymi – możemy wzorować go na Autorze”. – Antoni Libera
Niniejszy tekst to fragmenty recenzji oraz fragment książki prof. Ryszarda Legutko pt. „Rekapitulacja”; wyd. Fronda
Marzec ’68 w Krakowie
Marzec ’68 był dla nas, studentów UJ, całkowitym zaskoczeniem. Zaliczyłem pierwszy semestr pierwszego roku (z niejakimi trudnościami), a po przerwie semestralnej wróciłem jak inni na uczelnię, by zacząć semestr drugi z daną sobie obietnicą wzięcia się do pracy. Planów innych poza naukowymi i rozrywkowymi nie miałem ani ja, ani nie mieli koledzy. Życie w Krakowie, w tym także na uniwersytecie, toczyło się leniwie i nic nie zapowiadało, by gomułkowską stabilizacją mogło cokolwiek za chwiać. Kościół – praktycznie jedyna siła opozycyjna – wydawał się nieco wycofany po ostrych konfliktach z władzą komunistyczną, walkami o krzyże i świątynie, brutalnej reakcji na list biskupów i groteskowo-prymitywnych atakach komunistów na Wielką Nowennę w rodzaju aresztowania świętego obrazu. Robotnicy i urzędnicy jak zwykle pracowali nad wykonaniem kolejnych planów produkcyjnych, a aparat partyjny pełnił, również jak zwykle, swoją rolę kierowniczą, dbając o to, by nic się na lepsze nie zmieniło. Trudno więc było przewidzieć, że w przedwiośniu 1968 roku Polska Ludowa dozna poważnych wstrząsów, a już niemal nie możliwe się wydawało, że owe wstrząsy wywołają studenci i intelektualiści: ci pierwsi zajęci byli przecież swoim miłym życiem studenckim, a tych drugich powszechnie uważano, i to nie bez racji, za najbardziej konformistyczną grupę w PRL-u.
Wiadomość, że coś się dzieje w Warszawie, dotarła do nas poniedziałkowego ranka, 11 marca. Później wydarzenia potoczyły się szybko: wiece na Rynku, zadymy z Milicją Obywatelską, wtargnięcie tejże milicji na teren UJ i pobicie studentów oraz kilku profesorów, wyłonienie studenckiej reprezentacji, kolejne wiece, petycje, zebrania, plotki, roznoszenie ulotek oraz słuchanie Wolnej Europy; to ostatnie najczęściej bez sukcesów, bo zagłuszarki pracowały pełną mocą.
Gdy po latach spróbowałem uporządkować zapamiętane wydarzenia i informacje z tamtych lat, te, o których miałem dobrą wiedzę, bo bezpośrednio ich doświadczałem, wyłonił mi się obraz niejednorodny. Z jednej strony, byłem zdumiony zjawiskiem, które później w dalszych latach PRL-u, a także w III RP miało się powtarzać w skali ogólnopolskiej i z którym wówczas zetknąłem się po raz pierwszy. Oto społeczeństwo, które wydaje się trwać w stanie drzemki, jakby nie pomne swojej podłej sytuacji, a do tej pory niemal do niej nawykłe, nagle się budzi i zaczyna groźnie ryczeć i szarpać kraty klatki, w której przebywa. Obudzili się w pamiętnym marcu nie tylko studenci, lecz także inni mieszkańcy Krakowa. Pamiętam, że taksówkarz, który mnie wiózł na uczelnię, nie wziął pieniędzy za kurs, zagrzewając do boju; pamiętam liczne okrzyki zachęty i poparcia ze strony przechodniów; pamiętam sąsiadów, którzy mnie zaczepiali, podekscytowani pytali o nowiny, solidarnie klepali po plecach, starając się dodać otuchy.
Pamiętam także pierwsze godziny owego marcowego poniedziałku, kiedy przychodziły informacje o rozruchach w Warszawie. To nie były zwykłe suche przekazy o niepokojach w PRL-u, podobne do tych, jakie znaliśmy z przeszłości. Niosły one ze sobą ładunek społecznego dynamizmu i bodziec do działania prawie natychmiast zmieniający nasze nastawienie z biernego na czynny. Nie umawialiśmy się przecież co do dalszych wspólnych akcji, bo było nas zbyt wielu i mieliśmy za mało czasu na jakiekolwiek narady i koordynacje. Wiedzieliśmy jednak od samego początku z wyrazu twarzy rozmawiających, z używanej retoryki, z intonacji wypowiedzi, a nawet z samej atmosfery dla nas ożywiająco nowej, że niesie nas fala, niespodziewana, ale wspaniała fala, której chętnie, a nawet radośnie się poddajemy, bo chcemy płynąć z jej nurtem. Później podobne doznania unoszenia się wraz z wielką wyzwoleńczą falą odczuwałem tylko w Sierpniu 1980.
Wspaniałe było również i to, że owa kryzysowa sytuacja powstała tak nagle i tak niespodzianie spowodowała ujawnienie się wspólnych z nami poglądów u ludzi, o których nigdy nie sądziliśmy, że mogą sprzyjać buntowi przeciw władzy. To nie tylko nasi koledzy studenci sprawiający do tej pory wrażenie, że posłuszeństwo wobec autorytetu było ich drugą naturą, okazywali się w ciągu krótkiego czasu zuchwałymi kontestatorami, lecz także ludzie starsi, w tym profesorowie. Profesor uniwersytetu zbuntowany przeciw władzy to była wcześniej postać nam raczej nieznana, a nawet fikcyjna. Gdy więc w marcu zobaczyliśmy po raz pierwszy profesorów okazujących swój polityczny sprzeciw wobec polityki partii komunistycznej, czuliśmy się pokrzepieni ich widokiem, a przede wszystkim podbudowani ich słowami. Odsłoniło się nam to oblicze uniwersytetu, jakiego nie znaliśmy, a o jakim wielu z nas wątpiło, że jeszcze istnieje.
Nie znaczy to wcale, że wiedzieliśmy dokładnie, o co nam chodzi i co chcemy osiągnąć. Brak informacji, ogólna konfuzja, nadmiar plotek, przesadne podniecenie wielu uczestników oraz wrzaskliwa propaganda lejąca się z prasy, radia i telewizji nie pozwalały na jasne wytyczenie linii działania i skierowanie uwagi buntujących się młodzieńców na jakieś konkretne cele. Wiadomo, że chodziło nam wszystkim o Dziady, a ponieważ przedstawienia nie znaliśmy i nie mieliśmy pojęcia, co takiego bulwersującego umieścił w nim reżyser, że wywołało zdjęcie ze sceny, wyrażaliśmy ogólną solidarność ze studentami warszawskimi. Ale przecież wszyscy czuliśmy, że taka solidarność to za mało i że zbiorowy pęd emocji, nagle wyzwolony, pcha nas ku sprawom bardziej zasadniczym, niemal ustrojowym, bo, jak wie dział każdy żyjący w PRL, cenzura i polityczna kontrola myśli ustrój ten tworzyła i utrzymywała w istnieniu. No więc bardziej świadomi i stanowczy spośród nas domagali się zniesienia cenzury. „Domagali się” – to może za dużo powiedziane. Bardziej precyzyjnie byłoby rzec, że wypowiadano te i podobne żądania we własnym gronie wśród gorączkowych licytacji słownych i wypisywano na ulotkach, które z niemałym na kładem żmudnej pracy ręcznie kopiowano, a następnie nieporadnie rozprowadzano.
Jaki sens miało pisanie takich żądań? Głównie taki, żeby je wykrzyczeć, a wykrzyczawszy, poczuć, że mówi się rzecz głęboko słuszną, której wcześniej ze strachu, z ostrożności lub nawyku uległości nie ośmielano się wypowiadać. Krzyk – jak to często się zdarza – był więc odreagowaniem uprzedniego milczenia, a także nie całkiem czystego sumienia, które temu milczeniu towarzyszyło. Atak władz na Mickiewicza stał się do takiej reakcji wyborną okazją, bo stworzył sytuację krystalicznie czystą moralnie – z jednej strony barbarzyńcy i łajdacy podnoszący bluźnierczo rękę na wieszcza, na którego nikt dotąd podnieść ręki się nie ważył, a z drugiej my broniący wielkiej literatury, piękna i polskiej tradycji.
Zniesienie cenzury było stałym motywem zgłaszanych haseł, a oprócz niego pojawiały się dziesiątki innych, jeszcze mniej realistycznych, wypowiadanych chaotycznie w uniesieniu lub w przelotnej niefrasobliwości. Pamiętam kilkakrotnie wypowiadany postulat upublicznienia prawdy o Katyniu. Pamiętam kilka osób na jednym z wieców, które przekonywały, że po winniśmy się domagać wypuszczenia z więzienia Kuronia i Modzelewskiego, autorów listu otwartego do partii. Pamiętam też, że ktoś inny zasugerował poruszenie sprawy odebrania Polsce Lwowa i Wilna przez Związek Sowiecki i przyklepania aneksji przez aliantów zachodnich. Widać było, że wprawdzie dotychczasowa cenzura i trwająca ponad dwadzieścia lat indoktrynacja wypchnęły ze zbiorowej oraz z indywidualnej świadomości wiele treści i sparaliżowały je mechanizmami strachu i fałszu, wystarczył moment zachwiania się systemu, a wszystko w sposób cudowny odżywało. Jakkolwiek te hasła mogły drażnić niewczesną lekkomyślnością polityczną, to przecież trudno było nie docenić oznak życia i zdrowia w tych wybuchach pragnienia poznania prawdy, nazwania rzeczy słowem właściwym czy poddania osądowi sprawiedliwości tego, co przeszłe i teraźniejsze. Bardziej niepokojące byłoby, jak sądzę, gdyby w momentach mobilizacji i buntu, takich jak ów pamiętny marzec, ludzie okazali się nie zdolni do zdjęcia kagańca ze swoich myśli i pragnień, ważąc każde słowo po to, by wykazać się przed władzą swoją roztropnością. Roztropności buntowników władza nie potrzebowała, a przyzwyczajenie do kagańca źle by rokowało przyszłym protestom przeciw władzy komunistycznej w Polsce.
Ale w ruchu marcowym pojawiały się też rzeczy mniej krzepiące, a niekiedy przygnębiające. Myliłby się ten, kto by sądził, że ruch ogarnął większość studentów. Prawda jest taka, że w Krakowie najbardziej zaangażowali się pierwszo- i drugoroczniacy, natomiast starsze lata mniej chętnie włączały się w protesty. Istniał wręcz rozpowszechniany w uczelnianym środowisku pogląd, że protesty mają w sobie coś na tyle szczeniackiego, że szanujący się student czwartego i piątego roku nie powinien się wygłupiać, dołączając do marcowej awantury. Wypowiadano chętnie kąśliwe uwagi deprecjonujące bunt, z których najbardziej chwytliwe było łączenie protestów z juwenaliami: „W tym roku juwenalia zaczęły się już w marcu”, mawiano, co wywołało w nas, protestujących, bezsilną złość, taką, jaką się od czuwa, gdy wiadomo, że żadna perswazja nie złagodzi złej woli kpiarza ani nie naruszy jego głęboko wkorzenionego uprzedzenia.
Ta obojętność starszych kolegów mnie drażniła, choć właściwie nie powinna. Przecież sam wybuch marcowych protestów uznałem za fakt cudownie niespodziewany, a skoro tak, to po co zżymałem się na obojętność lub małą przychylność większości, która wszak reprezentowała postawę, do jakiej się wcześniej już przyzwyczaiłem? Zderzenie się z brutalnym faktem, że bunt przeciw ustrojowi może nie mieć szerokiego poparcia – niechby z ostrożności tajonego, lecz szczerego – był gorzkim doznaniem. Pokazywał on, choć wniosku takiego jeszcze wtedy nie wyciągałem, że nie ma czegoś takiego jak opór całego społeczeństwa przeciw komunizmowi, bo niezależnie od komunistycznych absurdów, od szkodliwości i brutalności systemu górę zawsze bierze społeczny konserwatyzm, znacznie głębszy niż ostrożność, strachliwość czy inne słabości charakterologiczne jednostek, przejawiający się w naturalnym dążeniu do nienaruszania status quo.
Taki konserwatyzm ma swoje uzasadnienie, choćby przez to, że jest nieusuwalnym społecznym faktem; nie tylko więc nie należy go negować jako aberrację, lecz także – ta w gruncie banalna myśl przyszła mi do głowy znacznie później – powinien być brany pod uwagę przy wszelkich bardziej zasadniczych przekształceniach społecznych mogących wywołać silny odruch obronny. Gorsze jest to, że w momentach przesilenia, gdy siły zła wygrywają, ten konserwatyzm niechętny oporowi wobec władzy despotycznej daje wsparcie bierne, a niekiedy czynne dla działań represywnych i moralnie paskudnych przez tę władzę przedsiębranych. Zawsze w takich razach – tak stało się w Marcu, a także, jak żywo pamiętam, w stanie wojennym – nagle pojawiają się jakby spod ziemi ludzie właśnie z tej konserwatywnej rzeszy się wywodzący, ludzie nijacy i wcześniej nie znani lub znani mało, którzy chętnie wykonują brudną robotę, kontrolują, spisują, donoszą, kłamią, straszą, a czynią to bez widocznych objawów wstrętu do wykonywanej roboty.
Wśród kadry uniwersyteckiej w czasach Marca takich typów na UJ było niewielu, ale potrafiłbym wymienić przynajmniej kilkunastu, których marcowe zaistnienie pozwoliło wspiąć się wyżej mimo dość wyraźnego dyzgustu, który wywoływali i którego, jeśli nie byli skończonymi głupcami, musieli być świadomi. Później na zlecenie partii prowadzili dla studentów rozmaite indoktrynacyjne dokształty o wspaniałości PRL-u i komunizmu oraz o nikczemności ich wrogów, gdzie – ale to już później – opowiadali o wojskach Bundeswehry gotowych do inwazji na Czechosłowację, o Niemcach mordujących polskich oficerów w Katyniu, o brudnych dolarach, za które wywołano w Warszawie zamieszki, i tym podobne. Ludzie, którzy tę podłą robotę wykonywali, byli oczywiście miernotami. Profesorowie z najwyższych pięter hierarchii o dobrych nazwiskach trzy mali się przyzwoicie. Rektor UJ w tamtych czasach, Mieczysław Klimaszewski, nie zachowywał się szczególnie bojowo, ale z powodu swojej powściągliwości w wypowiadaniu politycznych opinii i raczej przychylnego nastawienia do własnych studentów, niezależnie od wykrzykiwanych przez nich haseł, zyskał sympatię i nikt o nim, o ile wiem, nie powiedział nieprzyjaznego słowa.
Znacznie gorszą opinię miał jego zastępca, językoznawca, profesor Mieczysław Karaś. Ten raczej nie pokazywał się w wielkich zgromadzeniach studenckich, by nie być wygwizdanym, ale chadzał w towarzystwie podejrzanych typów po gmachach uniwersyteckich i w obmierzłym stylu strofował studentów, strasząc ich karami za działalność antyustrojową. Karaś był partyjniakiem o topornym kroju gomułkowskim, bezwzględnie powolny rozkazom egzekutywy, za co później, a także z uwagi na jego postawę w czasie Marca, towarzysze nagrodzili go funkcją rektora UJ. Studenci, rzecz jasna, Karasia serdecznie nie lubili, co przejawiało się na różne sposoby, przede wszystkim przez złośliwe komentarze, jakimi kwitowano każdorazowe wymienienie jego nazwiska. Krążyła wśród nas, na przykład, opowieść z upodobaniem rozpowszechniana, że Karaś miał jedno oko szklane i o tym właśnie jego szklanym oku opowiadano szereg mało wytwornych, lecz wówczas niezmiernie nas śmieszących anegdot. Żartowanie ze szklanego oka niemiłego prorektora nie było oczywiście karą nazbyt ostrą, biorąc pod uwagę dokonania Karasia na urzędzie, a i też – przyznajmy – niezbyt godną nobilitującego statusu studentów najstarszej uczelni w Polsce, ale przecież tylko taka forma retorsji pozostawała w naszym zasięgu. (…)
Niniejszy tekst to fragmenty recenzji oraz fragment książki prof. Ryszarda Legutko pt. „Rekapitulacja”; wyd. Fronda
Czytaj też:
Taniec śmierci BiałoskórskiegoCzytaj też:
Nie lepszy od innych. Wszystkie długi GierkaCzytaj też:
Propaganda władzy i sfałszowane referendum
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.