Wstrząsający świat Lema
  • Krzysztof MasłońAutor:Krzysztof Masłoń

Wstrząsający świat Lema

Dodano: 

Czy jest to wizerunek idylliczny? W jakiejś mierze tak, ale jest faktem, że przyszły autor „Filozofii przypadku” dzieciństwo miał dostatnie i szczęśliwe. „Porządne mieszczańskie życie rodziny szanowanego laryngologa, właściciela dwóch lwowskich kamienic, starannie urządzony, wyrafinowany świat materialny ze wszystkimi jego meblami, skrzyniami, gabinetami, sypialniami, srebrami stołowymi i bibliotekami oraz całkowita pewność tak samo spokojnego jutra – to najbardziej wyraźne lejtmotywy »Wysokiego Zamku«” – wyliczał Jurij Andruchowycz, ukraiński pisarz z Iwano-Frankowska, czyli Stanisławowa rodem. Przypomnę tu, że autor „Wysokiego Zamku” był synem lekarza Samuela Lema i Sabiny z Wollnerów, a jego bliskim krewnym (synem siostry ojca, Berty) był Marian Hescheles, który w historii literatury zapisał się jako Marian Hemar.

Andruchowycz zwracał uwagę na to, że Stanisław Lem po opuszczeniu Lwowa nigdy już tam nie przyjechał. W wywiadzie udzielonym zaraz po wydaniu „Wysokiego Zamku” – w 1966 r. – powiedział: „Jak ktoś się kochał w jakiejś niewieście i ożenił się z nią i żył z nią długo i szczęśliwie, a potem przychodzi ktoś obcy i ona już kocha tego innego i wychodzi za niego za mąż – to jaki sens dowiadywać się, jakie ma dzieci z tym innym i jak żyje. Wolę lepiej nie mieszać się i tam się nie pokazywać”.

Czytaj też:
Z getta do „aryjskich” domów - słynni Żydzi uratowani przez Polaków

Autor przechował za to w pamięci czas miniony. I pisał z czułością, z miłością: „Nikt nie umierał, kiedy byłem mały. Słyszałem o takich wypadkach, pewno, jak o upadku meteorytów. Każdy wie, że spadają, to się zdarza, ale jakiż to ma związek z nami? Podczas pisania tych słów, między jednym a drugim deszczowym dniem zakopiańskim, śnił mi się ojciec. Nie taki zamglony, niewyraźny, niewiadomego wieku, jakiego potrafię sobie wyobrazić na jawie, ale w konkretnej chwili, żywy. Widziałem jego szare, niezmęczone jeszcze oczy za okularami, krótki wąs, przycięty nad wargą, małą bródkę, jego ręce o krótko uciętych paznokciach, szczotkowane wciąż ręce lekarza, ze złotą obrączką, ścieńczałą od noszenia, fałdowanie się kamizelki, surdut, obciągnięty odrobinę z prawej strony ciężarem lustra laryngologicznego – a w głębi mieszkanie, tapety, stary wysoki piec z białych, popękanych drobniutką siateczką kafli, tysiące innych szczegółów, których po przebudzeniu nie umiałem nawet nazwać. To wszystko jest we mnie, niedostępny tłum wspomnień, kolejnych minut, godzin, dni, tygodni, lat – i nikt oprócz snu, nad którego ruchem nie panuję, nie może tam wejść. Jest tam gdzieś park Stryjski, cały w śniegu, i ojciec przechadzający się w alejce czarnych drzew z rękami w kieszeniach płaszcza, okrutnie zziębnięty, gdy ja, pierwszy raz na nartach, ledwo poruszam nogami, wyobrażając sobie, że jestem panem niezmierzonych przestrzeni. Stuk kopyt, nagle zmatowiały na drewnianym bruku Marszałkowskiej przed Uniwersytetem Jana Kazimierza, przeciągły, zawodzący zgrzyt, którym w okna klasy bił tramwaj, skręcając wokół naszego boiska w mozolnej wspinaczce na Wysoki Zamek. Poręcze wszystkich schodów, z których zjeżdżałem, kraciaste pumpy kolegi Łozy, najdłuższe w klasie, zielone lokomobile z Targów Wschodnich i wszystkie kasztany. Miedziany kocioł na wodę z pieca kuchennego, żołędzie sypialnianego sufitu, tandeta z żelaziwem, w którym poszukiwałem skarbów, i nawet pierwsze łóżko, białe, zamykane z boku sznurowaną siatką. Okręt-zagadka, który cudownie jakoś wpłynął do flaszki przez wąską szyjkę, i ten pierwszy legalny papieros, z czerwonym ustnikiem płóciennym marki Nil, którego zapaliłem po maturze, w czerwcu 1939 roku”.

Minęły wakacje i cały tamten świat się zawalił. Bezpowrotnie.

Z coraz większą złością

Żydowskość była dla Lema tematem tabu. Znamy zaledwie pojedyncze wypadki, gdy opowiadał o okupacji Lwowa, którą przeżył na aryjskich papierach. Przeżyli też jego rodzice, z którymi w 1945 r. przyjechał do Krakowa. Zginęli jednak prawie wszyscy wujkowie i niezliczone ciotki, zginął też rodzony brat Mariana Heschelesa, Henryk. Jedni znaleźli kres swoich dni w obozie w Bełżcu, drudzy we Lwowie na Janowskiej, a Henryk Hescheles, redaktor przedwojennej „Chwili”, w pogromie po tym, jak wypuszczony został z więzienia NKWD i zabity – jeszcze przed wejściem Niemców do miasta…

Zwłoki ofiar na podwórzu więzienia przy ul. Łąckiego we Lwowie

W wydanym w 1968 r. „Głosie Pana” we wspomnieniach fikcyjnego matematyka Rappaporta zawarł obrazy zapamiętane ze Lwowa, a wśród nich scenę wynoszenia żydowskich trupów. Przez Żydów. Być może przez Lema również.

Okupacyjna tragedia po dziesiątkach lat powracała w zgoła innej formie. Kiedy po stanie wojennym Lemowie zamieszkali w Berlinie Zachodnim, a następnie w Wiedniu, pisarz zaprzyjaźnił się także z przebywającym tam Władysławem Bartoszewskim. Po latach ten ostatni będzie wspominał:

„Lem nie taił przed Niemcami swoich poglądów. Czasami miało to wręcz groteskowy wymiar. Kiedyś w Berlinie Staszek miał odwieźć mnie i moją żonę do siedziby Wissenschaftskolleg. Wsiadł do swojego zielonego mercedesa […], a tu jakiś kierowca zaczyna na niego trąbić. No to Staszek otwiera okno i zaczyna krzyczeć: – A ty faszysto jeden, twoi miliony naszych wybijali, a ty na mnie teraz będziesz trąbił! Tamten oczy coraz szerzej otwiera, coś tam pokazuje, a Staszek swoje, z coraz większą złością. Ja siedziałem koło niego, a moja żona ostatecznie nie jechała. I co się w końcu okazało? Uprzejmy Niemiec chciał tylko zaalarmować, że w Staszkowym mercedesie tylne drzwi wozu nie były zatrzaśnięte (śmiech). Innym razem z żoną wyjeżdżamy z Wiednia do Bawarii, taksówkarz ma nas odwieźć na dworzec. Przyjeżdża starszy wiekiem Austriak, a Staszek wychodzi przed dom w koszuli, bo to był koniec lata, nagle podnosi rękę w faszystowskim pozdrowieniu i zaczyna śpiewać fałszywym głosem hitlerowski hymn: Die Fahne hoch! Die Reihen fest geschlossen! (Sztandary w górę, szeregi nasze są zwarte!). To początek Horst Wesselied – hymnu hitlerowskich bojówek SA! Taksówkarza zamurowało. Patrzy na Staszka, na mnie, mówi – po niemiecku – panowie, tego nie wolno śpiewać. A Staszek – po niemiecku – mówi: mnie wolno”.

Bardzo nie chciał być lekarzem i, mimo studiów medycznych, nim nie został. Przed wojną planował naukę na politechnice, ale za Sowietów okazało się to we Lwowie niemożliwe. O karierze pisarskiej myśleć zaczął stosunkowo późno. Kiedy się już jednak na nią zdecydował, zapragnął zrobić ją naprawdę. I w gruncie rzeczy sukcesy naszych pisarzy konfrontować należy z jego osiągnięciami. Nie dostał Nobla, a być może to dopiero ta nagroda przyniosłaby mu pełną satysfakcję. Dziwnie nie doceniał tego, co miał. A na przykład w pewnych latach uchodził za najjaśniej świecącą literacką gwiazdę. Tamtejsi krytycy rozpieszczali go, edytorzy masowo wydawali (szkoda, że płacili jakby mniej ochoczo), czytelnicy kochali. A kosmonauta Konstantin Fieoktistow twierdził, że nie zainteresowałby się lotami w Kosmos, gdyby nie książki Lema. To, że w Ameryce był mniej znany i czytany raczej niepowszechnie, to już niczyja wina. Pisarz buntował się, złościł, obrażał, ale gdzieś podskórnie wyczuwał chyba, że pozostając w Galicji (jedynie zamieniając Lwów na Kraków), pozostaje, mimo pisania o innych cywilizacjach i obcych galaktykach, autorem na wskroś galicyjskim. Kiedy poczynił pierwsze kroki, by wynieść się poza te opłotki, nie mógł wytrzymać wśród Niemców. Pewnie gdyby, najlepiej jeszcze przed wojną, wyemigrował do Ameryki, całe życie potoczyłoby mu się inaczej. Czy jednak lepiej?