Polscy kamikadze. Tysiące Polaków zgłosiło się do misji samobójczych
  • Marcin BartnickiAutor:Marcin Bartnicki

Polscy kamikadze. Tysiące Polaków zgłosiło się do misji samobójczych

Dodano: 
Rys. Krzysztof Wyrzykowski
Rys. Krzysztof Wyrzykowski Źródło: Archiwum HDR
Prawdziwa lawina ochotników samobójców pojawiła się po tym, jak 6 maja 1939 r. „Ilustrowany Kuryer Codzienny” opublikował list braci Edwarda i Leona Lutostańskich oraz ich szwagra Władysława Bożyczko.

List o takiej treści, kierowany do Edwarda Śmigłego-Rydza wysłał 18 marca 1939 r. Józef Wysocki, mieszkaniec Skierniewic: „Ukochany Wodzu! W Dniu Imienin, jako życzenia ofiaruję Tobie moje życie. Zgłaszam się ochotniczo na prowadzącego żywą torpedę, która zniszczy okręt wroga naszej Ojczyzny. Oczekuję rozkazu do przeszkolenia”. Było to jedno z pierwszych zgłoszeń ochotników samobójców.

Komandor Karol Korytowski, szef Sztabu Kierownictwa Marynarki Wojennej podziękował kandydatowi na „polskiego kamikaze”, poinformował go, że jego wniosek został zarejestrowany i podziękował za patriotyczną postawę. Wysocki uznał, że poświęcenie życia to za mało i ojczyzna wymaga większych ofiar. W związku z tym zgłosił do samobójczej akcji swoich dwóch synów.

„Zgłoszenie tamto nie zadowala mnie. Na Imieniny Ojczyzny, 3 Maja 1939 r. składam w ofierze jedyny i najdroższy skarb, zdrowie i życie synów moich Jana i Adama, których fotografie załączam. Jestem szczęśliwy, żem został zarejestrowany przez Kierownictwo Marynarki Wojennej, może do ciężkiego zadania i nie rozumiem ofiary połowicznej – mam jeszcze moich chłopców harcerzy, niech też idą. I tak dotychczas pracowali dla Polski w szkole i społecznie, niech idą ze mną po zwycięstwo i utrzymanie całej spuścizny Niezapomnianego, Ukochanego Pierwszego Marszałka” – pisał w kolejnym liście Wysocki, podpisując się jako były ochotnik I Pułku Ułanów Krechowieckich.

Fanatyczni wojownicy

Pierwsze zgłoszenia od ochotników na pilotów „żywych torped” napłynęły do Marynarki Wojennej w 1937 r. Inspiracją dla Polaków, którzy chcieli poświęcić życie w samobójczych misjach, były prasowe relacje z wojny japońsko-chińskiej. Gazety donosiły w nich o fanatycznym patriotyzmie Japończyków ginących w ataku żywych torped. Chociaż Japończycy rzeczywiście używali samobójczej broni w czasie II wojny światowej, to doniesienia z 1937 r. były wytworem japońskiej propagandy. W Polsce sam pomysł śmierci za ojczyznę przyciągał jednak szerokie grono entuzjastów.

W przeciwieństwie do Polaków Niemcy zastosowali w praktyce „żywe torpedy” (na zdjęciu), choć z mizernym skutkiem

Prawdziwa lawina ochotników samobójców pojawiła się po tym, jak 6 maja 1939 r. „Ilustrowany Kuryer Codzienny” opublikował list braci Edwarda i Leona Lutostańskich oraz ich szwagra Władysława Bożyczko. Cała trójka zadeklarowała, że w odpowiedzi na przemówienie Hitlera, w którym domagał się on włączenia Gdańska do III Rzeszy, odda życie za ojczyznę.

„Ja i moi dwaj szwagrowie wzywamy wszystkich tych Polaków, co chcą niezwłocznie oddać życie za Ojczyznę, jednak nie w szeregach armji razem ze wszystkimi, lecz w charakterze żywych torped z łodzi podwodnych, żywych bomb z samolotów, w charakterze żywych min przeciwpancernych i przeciwczołgowych. Każda zmarnowana torpeda, bomba i mina kosztuje dużo pieniędzy, których nadmiaru nie mamy [...]. Nie wątpię, że takich jak my, zgłosi się tysiące, ale te tysiące będą kosztowały wroga miljony złotych i setki tysięcy ludzi. W ten sposób chcemy oddać nasze życie w ręce Marszałka Polski Śmigłego-Rydza, ażeby zużytkował je jak najskuteczniej w obronie Ojczyzny” – pisał Władysław Bożyczko.

Zgodnie z przewidywaniami autorów listu, w odpowiedzi na ich apel zgłosiły się tysiące ochotników. Moment był idealny. Dzień wcześniej Józef Beck w słynnym przemówieniu sejmowym odrzucił żądania Hitlera. Ludzie wysyłali pisma do gazet, które drukowały kolejne deklaracje i całe listy ochotników, podając ich imiona, nazwiska i adresy. Korespondencja zalewała też braci Lutostańskich. Ludzie z różnych rejonów kraju przyjeżdżali do Warszawy, aby się z nimi spotkać. Deklaracje ochotników spływały również do instytucji wojskowych. W całym kraju w krótkim czasie chęć udziału w misjach samobójczych zadeklarowało ok. 5 tys. osób.

Gdyby ochotnicy rzeczywiście sformowali oddział, którego utworzenia się domagali, byłaby to najbardziej niezwykła armia w historii Polski. Wśród zgłaszających się byli inteligenci, arystokraci, rolnicy i robotnicy. Sam Bożyczko był policjantem. Wśród deklarujących chęć śmierci w samobójczym ataku byli także doświadczeni żołnierze, w tym odznaczeni Virtuti Militari, weterani wywodzący się z Legionów, powstańcy śląscy i wielkopolscy, a także 79-letni marynarz, który chciał wyruszyć na ostatnią misję. Ludzie, którzy doskonale znali wojnę i można przypuszczać, że doskonale rozumieli, przed jakim wyzwaniem musieliby stanąć.

Duża część zgłoszeń pochodziła jednak od cywilów, w tym również kobiet i dzieci. Najmłodsza ochotniczka – Mirosława Grzelińska – miała 11 lat... Po latach w rozmowie z dziennikarką „Dziennika Bałtyckiego” twierdziła, że wymusiła zgodę na rodzicach, ponieważ ci wcześniej zgodzili się na zgłoszenie do misji samobójczych dwóch starszych braci. „Wiedziałam, że zostanę zamknięta w łódce, dostanę bombę, którą będę musiała przyczepić do niemieckiego okrętu podwodnego. Wiedziałam, że podczas wybuchu zginę” – wspominała Grzelińska.

Czytaj też:
Operacja „Catapult”. Jak Brytyjczycy zaatakowali Francuzów w... 1940 roku

Takie zgłoszenia były składane z pewnością na wyrost. Trudno wyobrazić sobie, aby rodzice pozwolili na coś podobnego 11-latce. Nie brakowało jednak przykładów nastolatków, którzy z pewnością chcieli wziąć udział w takiej misji, mieli poparcie rodziców i nauczycieli, którzy sami pisali listy w ich imieniu. Tak było np. w przypadku dyrektora Męskiej Rocznej Szkoły Rolniczej im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Wacynie pod Radomiem, który zgłosił trzech swoich uczniów. Wśród ochotników były małżeństwa, które w samobójczej misji osierociłyby małe dzieci. Do gazet pisały młode kobiety, zgłaszali się ojcowie rodzin. 33-letni dziennikarz Maksymilian Kluck zatrudniony na stanowisku pierwszego redaktora w „Śląskim Kurierze Porannym”, który miał żonę i dziecko, prosił o „możliwie wczesne przeszkolenie”.

46-latka z Warszawy w liście wysłanym do gazety zaznaczała z kolei, że wychowała już syna i spełniła swój obowiązek jako matka. Z uwagi na dziecko nie mogła walczyć w wojnie o niepodległość, dlatego teraz chce skorzystać z okazji i spełnić swoje pragnienie. „Jestem silna zdrowa i wysportowana – pisała. – Sądzę, że właśnie ludzie w tym wieku najbardziej się nadają na żywe torpedy”. Ochotnikami byli zarówno analfabeci, w imieniu których listy pisała rodzina, jak i naukowcy. Swoją gotowość do śmierci na łamach „Polski Zbrojnej” i „Dziennika Bydgoskiego” deklarowała dr Matylda Chorzelska z Wilna, farmaceutka z doktoratem zrobionym we Francji, autorka podręcznika dla studentów. O samobójczym ataku na czołg marzył poeta Wincenty Kuglin, a ochotnik z Poznania zwracał uwagę, że „nie mamy na zachodniej naszej granicy linji Maginota, stworzymy ją z naszych ciał”.

Deklaracje składali Polacy z zagranicy – zgłoszenia płynęły z Francji, Nowego Jorku, III Rzeszy. Także przedstawiciele mniejszości narodowych mieszkających w Polsce chcieli ginąć w szaleńczych atakach. Byli wśród nich m.in. Żydzi, Ukraińcy, a nawet Niemcy. Adolf Loewin, 33-letni chemik naftowy z woj. lwowskiego, w zgłoszeniu jako dowód silnych patriotycznych tradycji w rodzinie wylicza kolejnych ochotników walczących o niepodległość Polski. Tatiana Lebiedowska z Krzemieńca pisała: „Jestem Ukrainką i nie posiadam żadnego majątku, a pragnąc przyczynić się choć w cząstce do potęgi mojej przybranej Matki – Polski, składam w ofierze do jej dyspozycji moją młodość, krew i życie”.

Artykuł został opublikowany w 1/2018 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.