Jak naprawdę Polacy ratowali Żydów? Historie prawdziwe

Jak naprawdę Polacy ratowali Żydów? Historie prawdziwe

Dodano: 
Pomoc, wsparcie. Zdjęcie ilustracyjne
Pomoc, wsparcie. Zdjęcie ilustracyjne Źródło: Pixabay
Ryzykowali wszystko: życie własne i swoich bliskich, swoich sąsiadów i całych wsi, by ratować Żydów, często zaledwie znajomych lub nawet zupełnie sobie obcych. Jednak czy wolno ratować obcych kosztem własnych dzieci? Co mówi sumienie? Jakie uczucia rodzi skrajna zależność w czasach pogardy? Wreszcie, czy istnieje wdzięczność i jaki ma smak?

Ryzykowali wszystko: życie własne i swoich bliskich, swoich sąsiadów i całych wsi, by ratować Żydów, często zaledwie znajomych lub nawet zupełnie sobie obcych.

Wojna splotła ich losy tak, że – jak pisze Autorka – stali się syjamskimi braćmi, zrośniętymi nie ciałem tylko groźbą śmierci. Wydawałoby się – na zawsze. Ale czy tak było? Czy wybawiony stawał się wybawcą, kiedy po wojnie ich losy się odwróciły?

Autorka dotarła do uczestników tamtych wydarzeń, przeprowadziła dziesiątki rozmów, zdobyła unikalne zdjęcia, listy
i dokumenty. Zadała trudne pytania, których nikt przed nią publiczne nie postawił: Czy wolno ratować obcych kosztem własnych dzieci? Co mówi sumienie? Jakie uczucia rodzi skrajna zależność w czasach pogardy? Wreszcie, czy istnieje wdzięczność i jaki ma smak?

To książka do bólu prawdziwa i na wskroś przejmująca, pokazująca złożone więzi, jakie rodzą się między prześladowanymi a ich wybawcami. Swoim horyzontem wykracza poza czas wojenny, odsłaniając późniejsze, dramatyczne losy wybawców, którzy w nowej rzeczywistości nagle sami stawali się ofiarami.

Poniższy tekst to fragment książki Barbary Stanisławczyk pt. „Poza strachem”, wyd. Fronda.

Dziesięć razy na godzinę śmierć

Emil Rosenzweig zaś przesiedział w gruzie do nocy i wtedy pobiegł do znajomej pacjentki, Polki. Kobieta przechowywała już małą żydowską dziewczynkę. Mówiła wszystkim, że to wnuczka, córka jej syna, który zginął w 1939 roku. Kiedy ujrzała doktora, najpierw się przestraszyła, jakby zobaczyła diabła wcielonego, ale po chwili się opamiętała. Ukryła go. A na następny dzień wynajęła furmankę, na którą kazała załadować kosz na pościel wypełniony kaflami do budowy pieców i zawieźć ukraińskiej rodzinie we wsi Białobużnice. W koszu w kaflach siedział doktor Emil, ale o tym woźnica nie miał pojęcia. Jechali, kiedy nagle doktor usłyszał Halt! i wóz się zatrzymał. Doktor pomyślał: Biedny woźnica, nie wie, w co się wpakował, a raczej w co został wpakowany. Ale stał się kolejny cud. Po krótkim czasie wóz ruszył. Niemiec pożyczył jedynie kubeł na wodę, żeby napoić swoje konie, i puścił ich wolno. Dotarli na miejsce. Furman zdjął kosz, postawił na ziemi przed zdziwionymi gospodarzami, zaciął konia batem i odjechał, a z kosza wyszedł doktor Rosenzweig. Cała ukraińska rodzina uciekła w popłochu. Doktor stał, nie wiedząc, co robić. Po jakimś czasie jednak wrócili i ulokowali go w stodole. Ukrainka była bowiem mamką siostry Emila i dla niej gotowa była zrobić dużo więcej niż dla brata, bo wykarmioną własnym mlekiem dziewczynkę kochała prawie jak matka. Nie musiała jednak nic robić, gdyż siostra Emila wyszła za mąż i wyjechała do Palestyny ostatnim samolotem, jaki odleciał przed wojną. Ale i do Emila Ukrainka miała sentyment, skoro nie kazała mu się wynosić. Siedział więc zagrzebany w słomie aż do wyzwolenia od Niemców. I marzył, żeby gospodarze przynieśli coś do jedzenia. Przynosili, choć nieregularnie i nie za wiele. Sami nie mieli co jeść albo bali się wyjść z domu. Kiedy przyszedł front radziecki, Ukrainka, miała na imię Barbara, powiadomiła matkę Marii. A ta przeprowadziła Emila przez linię frontu, wołając: „Wracza wiedziom” (Prowadzę doktora). I przywiozła Emila do Czortkowa.

B. Stanisławczyk, "Poza strachem. Jak Polacy ratowali Żydów", wyd. Fronda

Przez cały ten czas Maria żyła w przekonaniu, że doktor wpadł w ręce Niemców albo Ukraińców, i z trudem oswajała się z myślą, że już nigdy go nie zobaczy. Jednak lęk o własne życie, a także życie bliskich, którzy zostali w Czortkowie i mogli być przesłuchiwani przez Niemców, mogli też zginąć z jej powodu, zagłuszał nieco rozpacz z powodu losu Emila. Nie kontaktowała się z matką i braćmi do końca wojny, żeby się przypadkiem nie wydać. Nie wiedziała więc, co się dzieje z jej najbliższymi. A ich nachodzili Ukraińcy, wypytywali o Marię i straszyli, ale cała rodzina twierdziła, że Maria jakiś czas temu wyprowadziła się z domu i nie mają pojęcia, gdzie jest.

Gdy tylko bolszewicy weszli do Lwowa, Maria ruszyła w drogę do domu. Miała już dość ukrywania się. Wprawdzie trochę się bała, bo ludzie mówili, że bolszewicy gwałcą, ale wsiadła z innymi podróżnymi do samochodu transportowego, którym radzieccy żołnierze wieźli zaopatrzenie na front, wzięła od jakiejś kobiety na kolana jej małe dziecko i szczęśliwie wróciła do mamy.

Zaraz przyszedł doktor Emil i od razu zapytał:

– Marysiu, wyjdziesz za mnie?

A Maria odpowiedziała bez wahania: – Tak.

Tylko matka Marii miała wątpliwości. Tłumaczyła córce: – Po co ci to? Znajdziesz sobie innego, z którym weźmiesz ślub w kościele, jak Bóg przykazał, wychowasz po katolicku dzieci...

Matka była bardzo religijna. Chciała widzieć swoją córkę przed ołtarzem z wiankiem i welonem na głowie, a nie przed komunistycznym urzędnikiem. Wiara Marii podczas wojny osłabła. Nie rozumiała, jak Bóg może pozwolić na takie okrucieństwo. Nadal wierzyła w Boga, ale jakoś inaczej, z dystansem. Dlatego wtedy, w 1944 roku, nie widziała przeszkód, by poślubić starszego o osiem lat Emila, Żyda. Po kilku dniach była panią Rosenzweig. Ludzie wtedy szybko się pobierali. Zamieszkała z mężem w jego pięknym przedwojennym mieszkaniu, doktor wrócił do pracy w szpitalu, a Marii nigdy już pracować nie pozwolił. Brał kilka etatów, nie było go w domu całymi dniami, żeby jej niczego nie brakowało.

W 1945 roku wyjechali do Krakowa. Doktor nie chciał przyjąć propozycji Rosjan, by został i przyjął obywatelstwo radzieckie. Ich ustrój i obyczaje nigdy mu nie pasowały, a przede wszystkim tego wyboru nie zaakceptowałaby żona. Pojechali więc do Krakowa. W lipcu tego samego roku do ich mieszkania wtargnęli obcy ludzie, jedni w polskich mundurach, inni w cywilu. Szabrowali, zabrali srebrne łyżeczki i zegarki. Ktoś krzyknął na Rosenzweiga:

– On strzelał do ludzi z okna. Widziałem.

– Jak mógł strzelać, skoro okna były i są pozamykane, a szyby całe? – wziął Emila w obronę szwagier Franciszek. – Jeśli zabieracie jego, to weźcie i mnie.

Ale Franciszka zostawili w spokoju, wywlekli tylko doktora. Przerażona Maria myślała, że wróciła wojenna gehenna. Nie poszła za mężem. „Nie wiem dlaczego – mówi.

– Czasem są takie odruchy, których się nie umie nazwać ani kontrolować”. A doktora Rosenzweiga, tak jak innych Żydów, zaprowadzono na plac Żydowski.

Po jakimś czasie wrócił i nie chciał mówić o tym, co zaszło. Na rozprawie sądowej młody człowiek z UB przekonywał doktora, żeby wniósł oskarżenie przeciwko szewcowi, który krzyczał, że Rosenzweig strzelał z okna: „Doktorze, co pan robi? Przecież szewc to człowiek, który w czasie wojny donosił hitlerowcom, a teraz komu innemu”. Ale doktor nie uległ presji, nie wniósł oskarżenia. Czy wiedział, czy się domyślał, że właśnie z takich ludzi jak szewc aparat bezpieczeństwa tworzy siatkę swoich informatorów, przejmując ich niejako od Niemców? Czy wiedział, że szewc jest tylko nieświadomą, manipulowaną ofiarą nowego systemu? Doktor Rosenzweig nigdy nie wyjaśnił, co się działo na placu Żydowskim. (…)

Powyższy tekst to fragment książki Barbary Stanisławczyk pt. „Poza strachem”, wyd. Fronda.

Czytaj też:
Imperium Sodomy. I jego sojusznicy
Czytaj też:
Hejterzy. Stare herezje w nowych szatach
Czytaj też:
Przeciw banalizacji miłosierdzia