Obfitość publikacji o polskich czołgach i samolotach, które nie zdążyły na Wrzesień ‘39, pokazuje, że temat cieszy się szczególną popularnością. Mnożą się książeczki poświęcone PZL-50 „Jastrząb” czy PZL-38 „Wilk”, od pewnego czasu nie ma numeru specjalizujących się w historycznych militariach magazynów, w którym nie byłoby czegoś o prototypach i planach „pancernych pięści Śmigłego-Rydza”, a umieszczanie na okładce czołgu 7TP w różnych ujęciach zdarza się doprawdy zbyt często, żeby nie domyślać się, iż zauważalnie podnosi to sprzedaż.
Tendencja ta odbiła się również w cyberświecie. Nie gram w „World of Tanks”, ale z samych reklam wiem, że można tam spotkać nie tylko „wzmocniony” 7TP, lecz także 10TP, który w rzeczywistości nie wyszedł z fazy prototypu, i 4TP oraz PZInż130, które nie weszły do seryjnej produkcji, a nawet 25TP, który był tylko luźną koncepcją, Bogiem a prawdą nie wiadomo zaś, czy zaistniał przed Wrześniem nawet w takiej formie.
Jest to oczywiście psychologicznie zrozumiałe – taki historyczny plaster na zbolałą duszę, że Polak by potrafił, gdyby… No właśnie – gdyby nie co?
Jeśli wgłębić się w lekturę, to słowem najczęściej się pojawiającym w opisach wszystkich tych konstrukcji, które, gdyby były, rozgromiłyby niechybnie marne niemieckie panzery I i II oraz pozestrzeliwały messerschmitty, jest słowo: „opóźnienie”.
Nie inaczej jest zresztą z historią tego sprzętu bojowego, który do Wojska Polskiego trafił i był w wojnie wykorzystany. Ot, ściągam z półki pierwszą z wierzchu (bo, zdaje się, stosunkowo najnowszą) książeczkę o PZL-23 „Karaś”. Prototyp miał być na wrzesień 1933, ale ostatecznie obloty rozpocząć można było dopiero w sierpniu 1934 r. Pierwszą serię 200 płatowców planowano wprowadzić do linii w 1936 r., ale do końca tego roku wyprodukowano tylko 46 sztuk (problemy z jakością już pomińmy). Sztab zmienił więc zamówienie – 200 sztuk do końca 1937 r., ale i z tego udało się zbudować połowę. A i tak do połowy tych zbudowanych już samolotów zabrakło uzbrojenia i aparatury nawigacyjnej. Na dobrą sprawę plan na rok 1936 zrealizowano dopiero w roku 1938. „Karaś” więc, na desce kreślarskiej nowatorski, gdy w końcu doczłapał się do eskadr, niczym specjalnym nie imponował. To i tak lepiej niż niedoszli następcy tankietek TKS, czołg lekki 4TP i pływający PZInż 130, rodzone tak długo, że w końcu okazały się zbyt przestarzałe, by je produkować.
Czytaj też:
Polskie plany wojny morskiej z III Rzeszą - „Worek” i „Rurka”
Sprzęt wojskowy i tak traktowano priorytetowo – produkcja cywilna leżała już zupełnie, czego przykładem losy samochodu CWS albo pasażerskiego PZL-44. I, wbrew wybielającej sanację legendzie, nie był to skutek braku pieniędzy. Pieniędzy faktycznie brakowało – bo i skąd, gdy prowadzono politykę, jak pisał ówcześnie Giedroyc, która traktowała zysk jako coś niemoralnego. Przede wszystkim jednak winę ponosił socjalizm; choć oczywiście ówcześnie nikt tak rządów oficerów „potępiających zysk” i obsesyjnie skupionych na walce z „paskarstwem” nie nazywał.
Taka była jednak istota sanacji: naiwnie pojmowana „sprawiedliwość społeczna”, potworna biurokracja, kolesiostwo i „ogólna niemożność wszystkiego”. Polak międzywojenny wszystko mógł wymyślić, ale zrealizować cokolwiek dawało się rzadko i kosztem nadludzkich wysiłków. Często myślę, że, wobec nierozliczenia sanacji, tak nam zostało do dziś.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.