Po pierwsze jako dzieło filmowe – wedle dzisiejszych kryteriów zwyczajnie nudne, po drugie jako adaptacja dzieła literackiego, którego nikomu dziś nie chce się czytać, a choćby się chciało, zwyczajnie nie da rady. Odpadnie już na samym młodopolsko rozwleczonym początku, przy którym sławetne opisy przyrody w „Nad Niemnem” uchodzić mogą za wzór zwięzłości i komunikatywności.
Zawsze mnie zdumiewa, jak w zawodzie pisarza blisko jest od wielkiej sławy do kompletnego zapomnienia. Dla pokolenia polski niepodległej Żeromski był wielkim wychowawcą, mistrzem, sumieniem narodu i nawet prawodawcą myślenia o historii. Dla mojego – facetem całkowicie niestrawnym, modernistycznym nudziarzem z lektur szkolnych, wywołującym jedyny dreszcz zainteresowania podziemnymi wydaniami zakazanego przez cenzurę reportażu z pobytu bolszewickich kolaborantów na probostwie w Wyszkowie. Dla obecnego młodego pokolenia Żeromski chyba w ogóle już nie istnieje, sądząc po przyjęciu filmowej adaptacji „Przedwiośnia”, która nikogo nie rozgrzała i nie pobudziła do żadnych refleksji ani sporów. Filmowe „Popioły” przynajmniej wzbudziły w swoim czasie zażarte dyskusje – bo w PRL dyskusje o historii do pewnego stopnia zastępowały zakazane dyskusje o teraźniejszości. Ich ponowna prezentacja nie wiem, kogo właściwie miałaby skłonić i do jakiej refleksji.
Ja sam odkryłem Stefana Żeromskiego dopiero kilka lat temu – i to jako publicystę. Okazuje się bowiem, że o ile jego wielkie przesłanie jako pisarza historycznego oraz autorytetu moralnego dawnej inteligencji zgasło całkowicie wraz ze zmierzchem samej inteligencji (to, co dziś podszywa się pod to miano, to parweniuszowska elita kolonialna, z etosem i tradycją polskiego inteligenta niemającą nic wspólnego) - jego teksty doraźne, bieżące, zwłaszcza te zebrane w „Snobizmie i postępie”, po latach brzmią niezwykle aktualnie i pełne są myśli w czasach permanentnej wojny polsko-polskiej równie cennych co w chwili pierwszej publikacji. Proszę mi nie wierzyć – proszę zdobyć tę książkę i sprawdzić.
Z nieszczęsnych „Popiołów” zaś – zarepetowałem je na użytek tego felietonu – wyparowały gdzieś emocje związane z naszym udziałem w epopei napoleońskiej, a najciekawszy wydaje się wątek masoński. Współcześni skłonni są wierzyć, że masonerii nigdy nie było, że to tylko mit ukuty przez jakichś ponurych prawicowców, obsesja i urojenia. Obsesja niewątpliwie, ale raczej tych, którzy przez wieki w rozmaitych lożach uczestniczyli i ponoć często uczestniczą do dziś. No, ale „każda epoczka ma swojego bziczka”, jak pisał wielki krytyk, a bzikiem czasów ukształtowanych przez skutki rewolucji w Paryżu były właśnie wszystkie te ni to magiczne, ni to polityczne, ni wreszcie zwyczajnie mafijne konspiracje, które zaspokajały za jednym zamachem wiele psychologicznych potrzeb ludzi „z towarzystwa” i jeszcze doskonale pomogły w niejednej karierze.
Zapewniano mnie kiedyś, że rytuały, opisane przez Żeromskiego i zekranizowane przez Wajdę, odprawiane są do dziś. Trochę trudno mi w to uwierzyć, ale właściwie od biedy lepsza wiara w Wielkiego Budowniczego niż w Potwora Spaghetti. Masoneria przynajmniej sporo zrobiła dla polskich powstań, i choćby za to się jej ten skromny pomniczek u Żeromskiego należał.
Galeria:
Plaże II RP
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.