Terytorium dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego rozciąga się na terenach dzisiejszej Litwy i Białorusi. Każde z tych państw z dumą odnosi się do spuścizny największego organizmu politycznego ówczesnej Europy. Na ziemiach litewskich pozostały stolice Księstwa: Wilno, Kowno i Troki. Białorusini remontują po swojemu siedziby dawnych rodów magnackich i przypominają, że najważniejsze dokumenty Wielkiego Księstwa zostały spisane nie po litewsku, ale po rusku.
„Wielkie Księstwo Litewskie. Podróż po bliskich Kresach” nie jest kontynuacją cyklu kresowego, lecz raczej jego uzupełnieniem. Od serii kresowej różni się przede wszystkim narracją – to zapis moich podróży, rozmów
i spostrzeżeń. Zestawia losy dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego z dzisiejszym obrazem tych ziem.
Opowiadam o współczesności Litwy i Białorusi, o śladach polskości, przywołuję dawną chwałę Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Odwiedzając magnackie siedziby, nie zapominam o kosztowaniu specjałów kuchni białoruskiej i litewskiej. A przejazd przez granicę i podróż drogami Republiki Białorusi to swoiste deja vu filmów Barei. – Sławomir Koper
Poniższy tekst to fragment książki Sławomira Kopra pt. „Wielkie Księstwo Litewskie. Podróż po bliskich Kresach”, wyd. Fronda.
Ostatnia miłość Marszałka
Uzdrowisko w czasach II Rzeczypospolitej było niezwykle modne, jednak prawdziwą renomę zapewnił mu Józef Piłsudski. Marszałek pochodził przecież z Wileńszczyzny i zawsze uważał, że najlepiej wypoczywa się właśnie w rodzinnych stronach.
„Doktorzy zalecają – tłumaczył miejscowemu dziennikarzowi – bym jechał leczyć się za granicę, a ja pragnę na lato wyjechać do Druskienik. Doktorzy mają swoją politykę, a ja swoją. Gdyby oni znali Kresy, tamtejsze drzewa, powietrze i lud tamtejszy, nasze potrawy i przyzwyczajenia, na pewno zmieniliby swoją politykę. Zobaczymy, czyja polityka zwycięży – ich czy moja? Dla mego zdrowia potrzebne są tamtejsze lasy, gawęda z tamtejszymi ludźmi i smak tamtejszych potraw”.
Inna sprawa, że Piłsudskiego – jako życiowego abnegata – zupełnie nie interesowały wygody, z jakich słynął kurort.
W domku, w którym lubił się zatrzymywać, nie było nawet elektryczności, o kanalizacji już nie wspominając. Janusz Jędrzejewicz, minister i premier sanacyjnego rządu, nie ukrywał zaskoczenia, gdy odwiedził tu swojego pryncypała:
„Marszałek mieszkał na skraju w drewnianym małym domku. Furtka ogródka była otwarta, ochrony żadnej. Dzwonka przy drzwiach nie było, na stukanie żadnej odpowiedzi. Okazało się, że drzwi wejściowe nie były zamknięte. Otworzyłem je, wszedłem przez pusty przedpokój do również pustego sporego pokoju. Stałem w nim chwilę, nie wiedząc, co robić. Po namyśle zastukałem do zamkniętych drzwi na lewo. Usłyszałem charakterystyczny głos Marszałka: proszę”.
Piłsudskiemu nie przeszkadzała nawet pobliska granica z Litwą – w okresie międzywojennym po drugiej stronie Niemna zaczynały się już tereny podległe władzom z Kowna.
„Wartownicy patrzą na siebie przez rzekę czujnie, podejrzliwie, obco – pisał Tadeusz Łopalewski na kilka lat przed wojną. – Tam Litwa, a tu Polska. Więc rozkłada Niemen ramiona i kępę lądu bierze w uścisk, jakby ją chciał wynieść ponad te kordony, jak za dawnych czasów. Ludzie nazywali ją Wyspą Miłości, ludzi na niej nie ma, lecz przez środek, przez gęstwę krzewów przechodzi drut kolczasty, i tu granica. Tam Litwa, a tu Polska, tam twoje, a tu moje – a kiedyś o wszystkim, o całości mówiło się »nasze«”.
W 1924 roku Piłsudscy poznali w Druskienikach pochodzącą z dalekich Kresów Eugenię Lewicką. Młoda lekarka była entuzjastką nowatorskich metod leczenia, propagowała zdrowy tryb życia i rozwój kultury fizycznej. Dzięki jej staraniom w kurorcie powstały boiska do siatkówki, piłki ręcznej, korty tenisowe, basen i trasy do biegania. Lewicka osobiście dawała przykład urlopowiczom, czynnie uprawiając sport.
„Dr Lewicka była blondynką o ładnych, błękitnych oczach – wspominał Antoni Jaroszewicz. – Była niedużego wzrostu i miała zgrabną figurę. Odznaczała się przy tym wyjątkowym urokiem i wdziękiem. Miała bardzo przyjemny timbre głosu i szczególną, naturalną i subtelną delikatność w obcowaniu z ludźmi. Znaliśmy ją jako człowieka o wielkiej szlachetności, prawości i uczciwości”.
Rok później Komendant przyjechał do Druskienik już bez rodziny i nawiązał z tą piękną lekarką romans. Ponownie pojawił się nad Niemnem we wrześniu 1926 roku (niedługo po zamachu majowym!). Oficjalnie (według doniesień prasowych) miał „zażyć tam lekkiego i czystego powietrza”. Prasa publikowała zdjęcia Marszałka wypoczywającego na skarpie nad Niemnem, nic – oczywiście – nie wspominając o jego partnerce.
Piłsudski zamieszkał „w wynajętym małym, bardzo prymitywnym domku, z minimalnymi meblami. O komfort zupełnie nie dbał. Odpoczywał tu bardzo dobrze, chodząc na spacery wzdłuż Niemna lub patrząc na rzekę z ławki w parku. Przywoził ze sobą zawsze wiele książek i dużo wtedy czytał”. Podczas spacerów towarzyszyła mu Eugenia. Nawet pruderyjni kronikarze życia Marszałka wspominają, że lubił prowadzić „rozmowy z miłymi mu osobami”. Kontakt z „panną Lewicką był dla niego prawdziwą ulgą, przenosząc go zupełnie w inny świat, świat młodych”. Wielokrotnie widywano ich razem (i to nie tylko popołudniami), często przesiadywali na ławkach przed kwaterą Marszałka.
Panna Lewicka była młodsza od Piłsudskiego o prawie 30 lat. Był to typ „kresowej, stepowej panny o silnym charakterze, dużej odwadze cywilnej w wypowiadaniu swoich myśli i o naturalnym, młodzieńczym poczuciu humoru”. W 1915 roku rozpoczęła naukę w kijowskim Żeńskim Instytucie Medycznym i pozostała nad Dnieprem aż do 1923 roku. Uchodziła za wyjątkowo zdolną studentkę, praktykowała u miejscowej sławy medycznej – profesora Janowskiego. Później kontynuowała studia na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie w 1925 roku uzyskała dyplom doktora wszech nauk lekarskich.
Aleksandra Piłsudska była zbyt inteligentną i doświadczoną kobietą, by nie dostrzec nowej fascynacji męża. A cała sytuacja prawdopodobnie przypominała jej czasy, gdy będąc młodą działaczką (nosiła jeszcze wówczas nazwisko Szczerbińska), odebrała męża Marii Piłsudskiej, od której była bardziej atrakcyjna fizycznie i młodsza o 18 lat. A teraz pojawiła się Eugenia, młodsza od Aleksandry o lat 14... W relacjach z epoki żona Marszałka wspominana jest często jako „smutna pani”. I trzeba przyznać, że w życiu domowym Aleksandra raczej nie miała zbyt wielu powodów do radości.
Tymczasem małżonek w swoich listach z Druskienik podawał jej fałszywe informacje na temat Eugenii:
„Naradzają się nade mną, badają i postanawiają, p. Talheim i panna Lewicka. Opiekuje się zaś stale jak dotąd p. Talheim (…). Mówiono mi tutaj, że panna Lewicka w tym roku za mąż wychodzi, za kogo nie wiem”.
Tymczasem Eugenia wcale nie planowała zmieniać stanu cywilnego, a doktor Talheim nie opiekował się Marszałkiem aż tak stale. Romans trwał w najlepsze i żadne z partnerów nie zamierzało z niego zrezygnować. Niebawem zresztą ich znajomość weszła w nową fazę – pod wpływem Lewickiej Piłsudski powołał w styczniu 1927 roku Urząd Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego (zaczątek dzisiejszej Akademii Wychowania Fizycznego). Miesiąc później powstała Państwowa Rada Naukowa Wychowania Fizycznego – Piłsudski został jej przewodniczącym, chociaż z reguły unikał podobnych funkcji. Wśród członków Rady znalazła się – oczywiście – panna Eugenia pełniąca jednocześnie funkcję kierowniczki sekretariatu Urzędu Wychowania Fizycznego. W związku z nowymi obowiązkami opuściła Druskieniki i zamieszkała w Warszawie. Antoni Jaroszewicz wynajął jej czteropokojowe mieszkanie w swoim domu przy ulicy Belwederskiej 44. Budynek znajdował się niemal u podnóża Belwederu, więc Marszałek często mógł wpadać do panny Lewickiej na herbatę…
Eugenia spotykała się z Piłsudskim również na stopie służbowej – należało to przecież do jej obowiązków. A gdy Piłsudski po raz kolejny odwiedził Druskieniki, panna Lewicka towarzyszyła mu jako lekarz opiekujący się zdrowiem Marszałka.
Otoczenie Piłsudskiego ze zdziwieniem obserwowało zmiany zachodzące w zachowaniu swojego pryncypała. Bez oporów pojawiał się na Bielanach w gmachu UWF-u, brał nawet udział w wieczornych przyjęciach (których do tej pory nie znosił i z reguły unikał). Felicjan Sławoj-Składkowski, pomijający w swoich wspomnieniach niemal całkowicie osobę Eugenii, przyznawał, że podczas tych spotkań Marszałek „zachowywał swój dobry humor, co mu się zdarzało rzadko”.
W tym czasie Piłsudscy nie mieszkali już razem. Oficjalnie siedzibą Komendanta i jego rodziny pozostawał Belweder, ale w praktyce w pałacu mieszkała wyłącznie Aleksandra z córkami. Marszałek przeniósł się do budynku Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych w Alejach Ujazdowskich. Początkowo regularnie odwiedzał Belweder, ale z czasem jego wizyty stały się rzadsze. Zdarzało się, że nie opuszczał budynku GISZ-u nawet przez kilka dni. Aleksandra również przestała odwiedzać męża w pracy, małżonkowie widywali się rzadko. Jedyny wyjątek stanowiły kontakty córek z ojcem – pod tym względem Marszałkowi nie można było nic zarzucić.
Piłsudscy oddzielnie spędzali również wakacje. Druskieniki były dla Aleksandry i jej dzieci zamknięte (oczywiście gdy przebywał tam Marszałek), zaprzestano również wspólnych wyjazdów do ich majątku w Pikieliszkach pod Wilnem. Marszałek wypoczywał tam samotnie (niewykluczone, że czasami także z Eugenią), ewentualnie zaglądał na krótko podczas pobytu żony i córek. Zdarzyło się, że rodzina niemal w tym samym czasie wyjechała ze stolicy na wakacje – Marszałek do Pikieliszek, a żona z córkami do Druskienik.
Aleksandra Piłsudska wiedziała, że traci męża na rzecz młodszej i atrakcyjniejszej rywalki. Janina Prystorowa (żona Aleksandra) opowiadała, że marszałkowa z powodu Lewickiej chodzi „struta, zmartwiona, na wpółprzytomna”. Komendant przekroczył już 60. rok życia, coraz bardziej podupadał na zdrowiu, ale nie zamierzał rezygnować z osobistego szczęścia. Od kilku lat miał u swego boku młodą, interesującą kobietę, która zajęła w jego sercu miejsce żony.
Romans trwał przez ponad pięć lat i niespodziewanie zakończył się na przełomie 1930 i 1931 roku podczas pobytu Piłsudskiego na Maderze. Towarzyszyła mu tam zaledwie dwójka lekarzy: pułkownik Marcin Woyczyński (zaufany oficer, znajomy jeszcze z czasów Organizacji Bojowej PPS-u) i… Eugenia Lewicka. Podczas oficjalnego pożegnania Marszałka na Dworcu Głównym w Warszawie zabrakło jego żony i córek – nie chciały oglądać męża i ojca odjeżdżającego na urlop w towarzystwie panny Lewickiej.
Na wyspie pojawił się jeszcze kapitan Mieczysław Lepecki – znany pisarz i podróżnik. Wysłał go tam podpułkownik Józef Beck (późniejszy minister spraw zagranicznych), a zrobił to – oczywiście – bez wiedzy Piłsudskiego. Lepecki miał zaaranżować przypadkowe spotkanie z Marszałkiem i przedostać do jego otoczenia. Niewykluczone, że jego zadaniem było skłócenie Piłsudskiego z Lewicką.
Nie wiadomo, co właściwie zaszło na portugalskiej wyspie, w każdym razie panna Eugenia znacznie skróciła swój pobyt i samotnie wróciła do kraju. Wówczas złożyła jej wizytę Aleksandra Piłsudska... Nie znamy przebiegu rozmowy obu pań, a szkoda, bo spotkanie to nabrało specjalnego znaczenia w kontekście wydarzeń najbliższych miesięcy.
Piłsudski z Woyczyńskim i Lepeckim zjechali do kraju miesiąc po Eugenii, przy czym Marszałek nie utrzymywał z nią już żadnych kontaktów. Pod koniec czerwca Lewicką znaleziono nieprzytomną w budynku Urzędu Wychowania Fizycznego. Przewieziono ją do szpitala, gdzie po dwóch dniach zmarła, nie odzyskując świadomości. Lekarze stwierdzili, że przyczyną śmierci kobiety było zatrucie środkami chemicznymi nieznanego pochodzenia.
Warszawa dosłownie wrzała od plotek – szeptano, że panna Lewicka została zamordowana przez otoczenie Piłsudskiego, którego w ten sposób usiłowano uchronić przed skandalem. Z kolei inni uważali, że było to samobójstwo.
Sensację wywołało również zachowanie Marszałka. Piłsudski z reguły unikał uroczystości religijnych – nie był obecny nawet na pogrzebie swojej pierwszej żony. Tym razem jednak postąpił inaczej. W kościele na warszawskich Powązkach pojawił się tuż przed rozpoczęciem mszy żałobnej, usiadł w jednej z dalszych ławek. Po kwadransie wstał i opuścił świątynię. Wychodząc, podobno powiedział do siebie: „Nawet tego mi nie oszczędzono”.
Do końca uroczystości pozostali natomiast premier, wysocy urzędnicy państwowi i oficerowie. A przecież był to tylko pogrzeb skromnej lekarki, pracownicy jednej z państwowych instytucji, a nie oficjalnej osobistości z życia polityki czy kultury…
Po śmierci Eugenii Piłsudski pojawił się w Druskienikach już tylko raz, na jedną noc. Tym razem – wbrew swoim obyczajom – zanocował w Hotelu Europejskim. Zapewne nie chciał więcej oglądać miejsc, w których spędził być może najpiękniejsze chwile swojego życia. Od tamtej pory razem z żoną i córkami wyjeżdżał latem do Pikieliszek.
Uroki litewskiej kuchni
Pobyt w Druskienikach jest dobrą okazją do zapoznania się z miejscową kuchnią, albowiem w kurorcie funkcjonuje wiele lokali gastronomicznych o zróżnicowanych cenach i standardzie. Ja upodobałem sobie karczmę Forto Dvaras przy ulicy Čiurlionisa. Lokal oferuje typowo litewskie potrawy, a dodatkowym plusem jest zredagowane po polsku menu. Obsługa również włada naszym językiem.
Litwa zawsze kojarzyła się ze smaczną i bardzo kaloryczną kuchnią, tak bardzo bliską upodobaniom większości Polaków. Miejscowi smakosze adaptowali na własne potrzeby osiągnięcia kulinarne mniejszości narodowych, dlatego w tutejszym jadłospisie zadomowiły się ruskie kołduny, tatarskie czebureki czy karaimskie kibiny.
„Ja, jako gastronom-samouk, uznaję bliny za potrawę Wielkiego Księstwa Litewskiego – twierdził Tadeusz Konwicki. – Przypuszczam, że ten specjał z Litwy przeszedł do Rosji. (…) Otóż na tamtym terenie bliny były podstawą jedzenia. W Polsce taką rolę odgrywa chleb. Bliny na Wileńszczyźnie były, by tak rzec, samym życiem. (…) Jak bliny, to i, wiadomo, tak zwane pamoczki, czyli sosy, od najprostszych, z topionej słoniny, aż po wyrafinowane, z takiego młodziwa [mleko świeżo wycielonej krowy – S.K.] chociażby”.
Klimat zadecydował, że kuchnię Wileńszczyzny oparto na ziemniakach, mące, mięsie i tłuszczu. Oczywiście zależnie od zamożności konsumentów istniały jej różne warianty, ale bez względu na te różnice dzisiejsi dietetycy w żadnym wypadku nie mogą popierać podobnego jadłospisu. Tymczasem Melchior Wańkowicz zawsze wspominał go z rozrzewnieniem:
„[Obiad] składał się z zawiesistych zup: najczęściej szczawiowa na boczku albo chłodnik. Pieczyste było gęsto szpikowane słoniną, zaprawione korzeniami i pływało w gęstym tłustym sosie. Tyle witamin, że dawano do niego stale kompot porzeczkowy z butelki. Pito wodę z lodu z sokiem wiśniowym lub wodę sodową, otrzymywaną ze szparkletów [syfonów – S.K.]. Na deser była najczęściej szarlotka”.
Kuchnia litewska nie może istnieć bez słoniny i śmietany.
Na stołach ludzi z niższych warstw społecznych pojawiały się potrawy, które dla przyjezdnych byłyby trudne do zaakceptowania. Jedzono tam bowiem abraduki (kluski z grubej mąki w słoninie), szpekuchy (bułeczki drożdżowe nadziewane słoniną), kekory (nadziewane farszem placki pływające w sosie śmietanowym ze słoniną). Podawano również maćka, czyli „piekielnie litewski wymysł – łój barani zakrzepły między dwiema warstwami ciasta”. Wprawdzie na dworach specjały te pojawiały się drugim stole (dla służby), jednak „były nieodwołalnie przynoszone na pierwszy stół”. I znajdowały tu swoich entuzjastów.
„Jadało się kiszki – opowiadał z rozmarzeniem Tadeusz Konwicki. – Ale nie takie jak tutaj, nie tę monotonną potrawę. Tam był cały wszechświat kiszek. Najprostsza kiszka – zaczynam, oczywiście, od mojej ulubionej – to ta nadziewana kartoflami. Potem się ją krajało w talarki i podsmażało – coś pysznego!”.
Typowo litewskim specjałem są kołduny, bez których w ogóle nie wyobrażano sobie życia. Ale prawdziwy smakosz z Wileńszczyzny uważał, że podawanie ich w rosole to barbarzyństwo. „Kołdun, jak ostryga, ma własny sos – tłumaczył Konwicki. – Więc rozgryzanie kołduna i łączenie jego soku z banalnym rosołem wzburzyłoby bardzo moich bliskich. U nas rosół się odlewało. Na półmisku pyszniła się olbrzymia pryzma kołdunów”.
Moja druga ulubiona restauracja w Druskienikach – Etno Dvaras – oferuje szeroki wybór tradycyjnych potraw, chociaż nigdy nie zamówiłem tam kołdunów. Za każdym razem próbowałem coś innego, by poznać jak najwięcej lokalnych specjałów. Na tydzień zapomniałem o zaleceniach dietetyków oraz o swojej wadze i rzetelnie testowałem miejscowe smakowitości. A było w czym wybierać: rozmaite cepeliny (kartacze), kiszki ziemniaczane (faktycznie rarytas!), śledzie z pieczonymi ziemniakami, znakomita babka ziemniaczana. Oczywiście w jadłospisie znajdują się również bardziej konwencjonalne dania, nie wiadomo jednak, dlaczego swojski (choć wypełniony masłem ziołowym) de volaille nazywany jest tutaj kotletem kijowskim.
Szczególnie warto zwrócić uwagę na cepeliny, a ci, którzy nazywają je przerośniętymi pyzami, chyba nigdy nie próbowali tej litewskiej potrawy. To danie godne królewskiego stołu ma zresztą swoich zwolenników nawet w gronie ludzi skrupulatnie liczących kalorie. Prawdziwe cepeliny jada się przecież z gęstą, kwaśną śmietaną i sosem skwarkowym. A te zapiekane w piecu to już prawdziwa bajka.
Zdziwienie natomiast musi budzić fakt, że większości potraw z litewskiego jadłospisu nie tolerował marszałek Piłsudski. Mimo swojego przywiązania do Wileńszczyzny nie znosił kołdunów, nie przepadał również za bigosem i wszelkimi zupami. Miał jednak swoje upodobania, które kojarzyły mu się z dzieciństwem.
„Jak za najmłodszych lat – wspominała Aleksandra Piłsudska – zawsze lubił różne słodkie leguminy i domowe ciastka. Nasza wieloletnia służąca Adelcia (…) piekła doskonały kruchy placek z masą suszonych śliwek i zapiekaną pianką na wierzchu. Zawsze w domu były też litewskie sucharki zrobione ze specjalnych bułeczek, posypane cukrem i cynamonem”.
Aleksandra pochodziła z Suwałk, więc przystosowanie się do gustu męża nie było dla niej problemem. Zasłynęła zresztą z doskonałych, chociaż niezbyt skomplikowanych potraw. Doceniał je znany sanacyjny abnegat Walery Sławek, który zawsze chętnie korzystał z zaproszenia na jedną z wileńskich specjalności – śledzie z suszonymi grzybami.
Za zupami, podobnie jak Piłsudski, nie przepadał również Tadeusz Konwicki. Tłumaczył, że na Wileńszczyźnie były koniecznością, musiały być bardzo kaloryczne i jadano je z dużą ilością chleba. Ale nie była to jednak potrawa, którą podawano by gościom…
Oczywiście zupy oferowane dzisiaj w litewskich lokalach gastronomicznych nie mają wiele wspólnego z daniami, o których wspominał Konwicki. W karczmie w Druskienikach zamówiłem fantastyczny chłodnik (na Litwie potrafią go jednak zrobić!), kiedy indziej raczyłem się zawiesistym kapuśniakiem z zasmażanymi ziemniakami, świetną grzybową albo zupą z przecieranego kurczaka podawaną w chlebie.
Każdy kraj ma swoją kulinarną specyfikę, czasami trudną do zaakceptowania przez cudzoziemca. Na Wileńszczyźnie ulubionym dodatkiem do piwa są wędzone wieprzowe uszy (!). Nie jest to wyłącznie specyfika knajp z wyszynkiem, bo w miejscowych sklepach można nabyć ten przysmak pakowany próżniowo – w całości lub krojony w paski. Miejscowi używają go również jako dodatek do zup i placków ziemniaczanych (tak jak boczek czy wędzonkę). Przyznaję, że nie odważyłem się spróbować świńskich uszu w lokalu, ale pewnego wieczoru, popijając na kwaterze znakomite piwo Švyturys Ekstra, skosztowałem i tej przekąski. Okazała się nie taka straszna – uszy smakowały jak słony wędzony boczek, a chrupiące chrząstki można było potraktować jako rodzaj chipsów. Nie wyobrażam sobie jednak jedzenia tego na ciepło, chociaż widziałem też smakoszy zajadających wieprzowe ucho z grochem. Cóż – co kraj, to obyczaj..
Powyższy tekst to fragment książki Sławomira Kopra pt. „Wielkie Księstwo Litewskie. Podróż po bliskich Kresach”, wyd. Fronda
Czytaj też:
Śmierć Andrzeja Zauchy. Zabił go mąż jego ukochanejCzytaj też:
Wandea – czyli o tym, jak Francuzi walczyli z FrancuzamiCzytaj też:
Laskowik i Kabaret TEY, czyli... rozśmieszyć Pana Boga
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.