W kościele Bożego Ciała na krakowskim Kazimierzu znajduje się siedemnastowieczny obraz Łukasza Porębskiego. Wyobrażony jest na nim Szymon z Lipnicy w towarzystwie Jana z Kęt, Michała Giedroycia, Stanisława Kazimierczyka, Świętosława Milczącego. Brakuje tylko Izajasza Bonera. Obraz nazywa się „Felix Saeculum Cracoviae”, czyli szczęśliwie stulecie Krakowa. Żyło wtedy, w piętnastym wieku, aż sześciu duchownych, którzy zostali świętymi, błogosławionymi lub jeszcze czekają na wprowadzenie na ołtarze. Można tylko sobie wyobrazić, jak bardzo wpływała ich pobożność, pełna miłosierdzia posługa, charytatywna działalność i kazania na umysły krakowian.
Płaszcz dla biedaka
Ksiądz Jan z Kęt, zwany Janem Kantym, był absolwentem Akademii Krakowskiej i jej profesorem, dziekanem wydziału sztuk wyzwolonych. W jego biografii, która ukazała się w serii „Boże Kłosy” napisano otwarcie, że nie był wielkim uczonym, wytyczającym drogi, którymi idzie myśl ludzka, nic też wielkiego nie objawił światu. Zaznajamiał studentów z dziełami Ojców Kościoła i innych pisarzy katolickich, dodając jedynie swoje uwagi i komentarze. Nie na tym więc polegały jego zasługi, lecz na tym, że „wykładał świętość”.
Jan Kanty był człowiekiem miłosiernym, kupował biednym odzież i buty, a nawet oddawał własne odzienie. Pewnego razu, jak zapisano w jego hagiografii, oddał w noc Bożego Narodzenia płaszcz biedakowi, który drżał z zimna. Gdy wrócił do domu, objawiła się mu Matka Boska i zwróciła płaszcz. Zapewne jednak nie zostawiła biedaka bez opieki i dała mu inne okrycie...
Jan Kanty był niezdolny do kłamstwa, nawet mimowolnego. Zdarzyło się, że napadli go rabusie. Zapewne byli złoczyńcami-dżentelmenami, bo zamiast obszukać dokładnie uczonego księdza, zażądali, by tylko przysiągł, że nie ma przy sobie pieniędzy, a puszczą go wolno. Jan Kanty przysiągł, ale gdy się oddalił, wymacał w kieszeni płaszcza kilka dukatów. Popędził za bandytami i wręczył im monety, nie chciał bowiem wyjść na kłamcę. Opowieść kończy się umoralniającą pointą. Zszokowani wyznaniem prawdy rabusie nie przyjęli pieniędzy, mówiąc „Niech Bóg ma nad nami miłosierdzie”.
W danych wiekach cuda zdarzały się częściej niż teraz. Trudno się dziwić, skoro „wiara czyni cuda”, a wówczas bez wątpienia ludzie wierzyli mocniej i powszechniej niż dziś. Cudowne zdarzenia, głównie uzdrowienia były szczegółowo spisywane. Tak też było w przypadku Jana Kantego. Wracając do Krakowa spotkał w Łobzowie służącą lamentująca nad rozlanym mlekiem i stłuczonym glinianym garnkiem. Działo się to, jak skrupulatnie zapisano, 16 czerwca 1464 roku. Jan Kanty wziął garnek w ręce i scalił, po czym nakazał dziewczynie zaczerpnąć wody z rzeczki. Zamieniła się, oczywiście, w mleko.
Podczas jednej z mszy odprawianej przez Jana Kantego, bardzo przeszkadzała mu latająca w świątyni jaskółka. Złapał ją, co już zakrawało na cud, o czym wie każdy kto widział lot jaskółek. Okazało się, że w szalejącego ptaka wcielił się zły duch. Gdy Jan Kanty rzucił ptakiem o ziemię, ten zamienił się w ohydnego węża i zniknął.
Jan Kanty nie był skrajnym ascetą, biczującym się i używającym włosiennicy, jakich wówczas nie brakowało, jednak dla umartwienia odmawiał sobie mięsa. Pewnego razu, gdy wzięła go chętka na wieprzowinę, zamiast ją zjeść porwał mięso z ognia i zaczął się nim okładać. Należną mu sztukę mięsa oddał ubogiemu, ale zaraz potem „przed nim druga sztuka mięsa cudownie na stole pokazała się, którą, Bogu dzięki oddawszy pożywał”. Złamał wówczas swoją wegetariańską dietę. Nie zjeść mięsa, które za sprawą interwencji niebios zjawiło się, byłoby obrazą boską.
Pochowany został w kościele św. Anny. Ponieważ modlił się często przed obrazem Miłosierdzia w Collegium Maximum, na którym wyobrażeni byli Matka Boska i Jezus, postanowiono przenieść na jego grób ten wizerunek. Ale, jak pisał ks. Florian Jaroszewicz w dziele „Matka Świętych Polska”... Chrystus „pokazawszy się jednemu z akademików, na dawne miejsce kazał się odnieść”.
Czytaj też:
Arcybiskup Tysiąclecia. Polska zawdzięcza mu zjednoczenie
W 130 lat po śmierci Jana Kantego otwarto jego grób, a doszedł z niego „zapach cudowny i wdzięczny”. Niezwykłe zjawisko potwierdzili pod przysięgą świadkowie. Jan Kanty został beatyfikowany, w 1680 roku, a w 1767 roku nastąpiła kanonizacja.
Natchniony kaznodzieja
Podczas epidemii morowego powietrza, dżumy lub cholery, Szymon z Lipnicy (rodowe nazwisko: Pitułka) w kazaniach nie objaśniał jej gniewem Bożym, wzywał jednak do pokuty. Był znakomitym kaznodzieją i miał zwyczaj trzykrotnie z mocą wymawiać słowo „Jezus”, a za nim czynili to wierni. Znaleźli się jednak tacy, którym nie podobała się to, jako nowość, rzekomo szkodliwa. W efekcie Szymon stanął przed sądem kapituły krakowskiej. Z żalu, a może i z oburzenia, wykrzyknął: „O dobry Jezu! Najsłodszy Jezu! A cóż to jest, że twoje imię najsłodsze, które jest słodsze niż plaster miodu, idzie w niesmak”. Bernardyn przypomniał duchownym sędziom, że napisano: „Kto będzie wzywał imienia Pańskiego, zostanie zbawiony”. Sędziowie przyznali mu rację, „przepraszali go wszyscy”.
Jako mistrz nowicjatu poddał pewnego razu kandydatów do zakonu szokującej próbie, każąc im przejść bosymi stopami po rozżarzonych węglach. Tylko jeden się zdecydował. Przypalana skóra skwierczała, lecz nowicjusz nie odczuwał żadnego bólu. Co więcej, stwierdził, że chodził jakby po kwiatach. Szymon z Lipnicy skomentował to w ten sposób: „Takie cuda sprawia święta cnota posłuszeństwa”.
Nieposłuszni i niedowiarkowie nie mieli szans na ukończenie nowicjatu. Pewnego razu Szymon z Lipnicy kazał kandydatowi do zakonu wyrwać młody dąb i zasadzić korzeniami do góry. Młody człowiek zrobił to, ale był bardzo sceptyczny i uważał, że drzewko zmarnieje. A jednak z korzeni zaczęły wyrastać zielone gałązki. To jednak nie poruszyło podopiecznego Szymona z Lipnicy. Zakonnik wyrzucił go z nowicjatu, argumentując, że jest ślepy na jawne cuda Boże. Dąb rósł przez cztery stulecia, potem usechł i został wycięty w 1834 roku.
Choć ciała zmarłych na zarazę, pokryte wrzodami, cuchnęły, ciało Szymona z Lipnicy pachniało. Zaraz po jego śmierci tercjarki, zakonnice które opiekowały się zarażonymi klerykami, zaczęły modlić się do świątobliwego bernardyna. Okazało się to skuteczne. Klerycy błyskawicznie powrócili do zdrowia.
Woda ze studzienki, którą wykopał bernardyn na terenie klasztoru (dziś przy murze krakowskiego kościoła bernardynów na Stradomiu), miała własności uzdrawiające, likwidowała ślepotę i choroby oczu. Jak zapewniała biografia Szymona z Lipnicy, kazali ją sobie przynosić nawet Żydzi z Kazimierza.
Dziwne rzeczy działy się w Lipnicy w miejscu, gdzie stał dom rodzinny bernardyna. Widziano tam „jakieś światła”. Magnat Stanisław Lubomirski postanowił w tym miejscu wystawić kaplicę. Miał ku tego osobisty powód: Szymon z Lipnicy ukazał mu się przed wygraną bitwą.
Świątobliwy i cuda czyniący bernardyn został pochowany w kościele bernardynów na Stradomiu. Przechowywany jest tam jego płaszcz, który był „skuteczną tarczą przeciw różnym niebezpieczeństwo i chorobom,czego osobliwie doznają bolejące przy rodzeniu kobiety i opętani od szatana”, jak zapewniał ks. Jaroszewicz. A niezależnie od tego za wstawiennictwem Szymona z Lipnicy odnotowywano liczne uzdrowienia m. in. ze ślepoty i głuchoty, a zdarzały się wypadki, gdy zmarli odzyskiwali życie. Beatyfikacja Szymona z Lipnicy nastąpiła w 1685 roku, ale na kanonizację musiał poczekać do 2007 roku.
Święty z Kazimierza
Krakowski Kazimierz, niegdyś odrębne miasto, jest dziś najczęściej identyfikowany z dziejami zamieszkującej go do Holokaustu społeczności żydowskiej. Świadectwem ich wielowiekowej obecności jest kilka synagog. Wznosi się tam także kościół Bożego Ciała, z którym związany był Stanisław Kazimierczyk, a właściwie Stanisław Sołtys, syn rajcy kazimierskiego. Ten zakonnik, kanonik regularny laterański, był znakomitym kaznodzieją i według hagiografów kierował katedrą teologii Akademii Krakowskiej. W życiorysie Kazimierczyka odnotowano także, iż w dzień jego patrona ukazała mu się Matka Boska oraz święty biskup Stanisław. Kazimierczyk usłyszał od Matki Boskiej, że cokolwiek czyni, ma czynić dobrze, a nie minie go zapłata w niebie. Naturalnie, „odtąd zaś jeszcze do większych cnót się wspinał”, jak zapewniał ks. Jaroszewicz. Należała do nich cnota pokory. Ten wykształcony zakonnik-teolog posługiwał chorym, mył nogi swoim współbraciom i gościom zakonu, prał habity, opiekował się chorymi.