Gdy w lipcu 1. Armia Polska przekroczyła Bug, Zarząd Polityczno-Wychowawczy rozesłał instrukcję swoim oficerom, jak odpowiadać na pytania ludności. Na przykład na takie: „Czy chcecie wprowadzać w Polsce ustrój radziecki?”. Odpowiedź: „Oczywiście nie. To kolejne oszczerstwo pomocników Goebbelsa”.
Kłótnia wśród towarzyszy
Na tle roli, jaką ma spełnić armia, i wizji przyszłych rozwiązań politycznych w kraju wybuchł spór między Berlingiem, Sokorskim i Prawinem z jednej strony oraz Bermanem, Mincem, Zambrowskim i Lampem z drugiej. Jak wspominał po latach Włodzimierz Sokorski, „stary komunista” Alfred Lampe powiedział: „Pachnie u was bardziej I Brygadą niż 1. Dywizją”. Robił aluzję i do legionowej przeszłości Berlinga, i zapewne do jego ambicji bycia jakimś nowym Piłsudskim. To Lampe, gdy w mieszkaniu Wasilewskiej dyskutowano o organizowaniu polskiej jednostki, miał powiedzieć: „Na ch... nam to potrzebne. My mamy Armię Czerwoną i to nam wystarczy”.
„Sekciarscy”, jak ich nazwał Sokorski, komuniści, bali się, że w wojsku powstanie konkurencyjny wobec ZPP ośrodek polityczny, a „zorganizowana demokracja” usunie w cień partię komunistyczną. Hilary Minc martwił się że proklamowanie monopartii utrudni wysiłki w celu „zdobycia mas na bazie jedności narodowej”.
Padło oskarżenie, że Berling chce zaprowadzić w kraju dyktaturę wojskową. Ten zaś po latach napisał, że jego krytycy byli złożonymi głównie z Żydów sekciarzami-integracjonistami, to znaczy zwolennikami zrobienia z Polski republiki sowieckiej. Tylko że zapomniał o piśmie, jakie jeszcze z kilkoma podobnymi sobie skierował w dniu wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej do Berii: „Jedyną drogę do wyzwolenia narodu polskiego widzimy we współpracy ze Związkiem Socjalistycznych Republik Rad, w ramach którego ojczyzna nasza będzie się mogła w sposób pełnowartościowy rozwijać”.
Sokorski wspominał, że Jerzy Borejsza – późniejszy założyciel Czytelnika – miał mu zarzucić: „Ty robiłeś spisek antykomunistyczny”. Pojawił się zarzut o prowadzenie polityki nacjonalistycznej. Oczywiście były to brednie. Rywalizowały o przyszłą władzę w Polsce dwie grupy komunistów, którzy doskonale wiedzieli, że żadnej demokratycznej Polski, o której opowiadano żołnierzom, nie będzie.
Po przepychankach, podczas których swoją funkcję stracił Hilary Minc, prokurator dywizji, ostatecznie Sokorski został usunięty ze stanowiska zastępcy Berlinga ds. polityczno-wychowawczych – za „brak politycznej czujności i uleganie obcym wpływom”. Do dywizji przyszli zaś Stanisław Radkiewicz, przyszły szef Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, i Antoni Alster, który będzie wiceministrem spraw wewnętrznych. Pojawił się w niej także Kazimierz Witaszewski, przyszły szef Głównego Zarządu Politycznego WP i wiceminister obrony narodowej w latach stalinowskich.
Ani piędzi obcej ziemi
Ciężką pracę musieli wykonać politrucy 1. Dywizji, a następnie I Korpusu Polskiego, by wyjaśnić pochodzącym głównie z Kresów żołnierzom, że dojdą do Polski, oczywiście „demokratycznej”, ale nie wrócą już w swoje rodzinne strony. I że – co więcej – tak właśnie jest dobrze, słusznie i sprawiedliwie.
Czytaj też:
Chciał być polskim Stalinem, do dziś ma w Warszawie pomnik
„Wieczorem mówiono wiele o haśle ZPP: »Nie da szczęścia dom nie na własnej ziemi zbudowany«” – wspominał rozmowy w armii Berlinga jej żołnierz Zbigniew Załuski, późniejszy partyjny, skądinąd utalentowany publicysta. Sam pochodził z Kiwerc na Wołyniu. „Niełatwo było przywódcom tej gromady sformułować wówczas takie hasło […]. Ale rozumieli żelazną konieczność sytuacji politycznej, powszechność zasady sprawiedliwości wobec narodów” – pisał, chwaląc ich „mądrość” w książce „Czterdziesty czwarty”.
Cytował w niej fragment raportu ważnego politruka Wiktora Grosza, w którym przyznawał, że co prawda wielu żołnierzy uważa, że ich ojczyzna to zagroda na Wołyniu, ale „zostali przez terror ukraiński wyrwani ze swoich zagród z korzeniami”. Grosz, przemilczając rzecz jasna sowieckie aresztowania i wywózki z roku 1939, stwierdzał, że kwestia zagospodarowania się tych wykorzenionych nadejdzie dopiero po wojnie, więc będzie czas na przekonanie ich, że na Kresach „oprócz łez i krwi nic nie mieli”. Czyżby?
Dużo wysiłku włożyli politrucy w przekonanie żołnierzy do sojuszu polsko-sowieckiego. Ton zresztą nadał Berling, mówiąc, że bez sowieckiej broni „bylibyśmy niczym”. W pogadankach i gawędach mówiono o błędnej koncepcji polityki jagiellońskiej. 15 lipca 1943 r. kościuszkowcy przysięgali na wierność Związkowi Radzieckiemu i braterstwo broni z sojuszniczą Armią Czerwoną.
Miesiąc później, 15 sierpnia 1943 r., obchodzono w dywizji Święto Żołnierza. Dywizyjna gazetka przypominając jego genezę – ustanowione zostało na pamiątkę zwycięstwa w wojnie 1920 r. – zapewniała, że już nigdy nie dojdzie do wojny ze Związkiem Sowieckim. I tylko to z wizji przyszłej Polski, jaką kreślili politrucy, się sprawdziło.
Edukacja wrogów
W swoich raportach oficerowie polityczno-wychowawczy donosili, że ich praca przynosi spodziewane efekty. A jakżeby mogli pisać inaczej? Już w czerwcu 1943 r. Roman Zambrowski raportował niemal o cudzie: „Rośnie ilość żołnierzy i podoficerów, którzy jeszcze wczoraj byli wrogami zbliżenia polsko-radzieckiego, a dziś są jego gorącymi zwolennikami”. Z dnia na dzień.
Nad przekonaniem poborowych, by przestali ulegać „reakcyjnej propagandzie” i opowiedzieli się za „demokracją”, czuwał Konrad Świetlik, zaraz po wojnie dowódca KBW, a później wiceminister bezpieczeństwa publicznego. Czasami jednak żołnierze otwarcie się burzyli. Edward Kospath-Pawłowski w „Wojsku Polskim na Wschodzie” przytacza fragment raportu kpt. Bronsteina: „W szkole pancernej zaś na wprowadzenie w programie tematów o systemie komunistycznym zareagowano oburzeniem. Jakim prawem nas tego nauczają, przecież w Polsce nie będziemy wprowadzać komunizmu?”.
Autor podaje, że do maja 1944 r. ujawniono 4696 rzekomych wrogów – byłych żołnierzy Wehrmachtu, armii Andersa, żołnierzy zawodowych II RP, osadników wojskowych. Aresztowano 548 osób i bez sądu deportowano w głąb Związku Sowieckiego.
Czytaj też:
Pamiętniki „kata Polski”. Wstrząsające świadectwo sowieckich zbrodni
W kwietniu 1944 r. powołany został Zarząd Polityczno-Wychowawczy armii. Jego szefami byli Mieczysław Mietkowski, następnie wiceminister bezpieczeństwa publicznego, i wspomniany już Roman Zambrowski. Pracownikami zarządu byli między innymi Mieczysław Broniatowski, po wojnie szef centralnej szkoły Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, oraz Henryk Holland, który zanim naraził się swoim partyjnym współtowarzyszom w latach 50., był jednym z autorów nagonki na prof. Władysława Tatarkiewicza. W 1944 r. w aparacie polityczno-wychowawczym armii pracowali także Piotr Jaroszewicz, późniejszy premier, i Eugeniusz Szyr, wicepremier. A także Janusz Przymanowski, przyszły autor „Czterech pancernych i psa”.
Na politruków z armii Berlinga czekały w Polsce Ludowej stanowiska i zaszczyty. A „masa żołnierska”, jak się wyraził jeden z nich? Potraktowano ich w większości jak tych, którzy zrobili swoje i już są niepotrzebni. Odczucia jednego z nich ukazały się, o dziwo, w książce Henryka Huberta „Lenino” z 1959 r. Czyżby przeoczone przez cenzurę?
„Przykro mi pisać, że tak nie jest, jak mówili, że kto wróci do ojczyzny, ten będzie miał byt zapewniony”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.