Politrucy znad Oki. To oni indoktrynowali kościuszkowców
  • Tomasz StańczykAutor:Tomasz Stańczyk

Politrucy znad Oki. To oni indoktrynowali kościuszkowców

Dodano: 

Gdy w lipcu 1. Armia Polska przekroczyła Bug, Zarząd Polityczno-Wychowawczy rozesłał instrukcję swoim oficerom, jak odpowiadać na pytania ludności. Na przykład na takie: „Czy chcecie wprowadzać w Polsce ustrój radziecki?”. Odpowiedź: „Oczywiście nie. To kolejne oszczerstwo pomocników Goebbelsa”.

Kłótnia wśród towarzyszy

Na tle roli, jaką ma spełnić armia, i wizji przyszłych rozwiązań politycznych w kraju wybuchł spór między Berlingiem, Sokorskim i Prawinem z jednej strony oraz Bermanem, Mincem, Zambrowskim i Lampem z drugiej. Jak wspominał po latach Włodzimierz Sokorski, „stary komunista” Alfred Lampe powiedział: „Pachnie u was bardziej I Brygadą niż 1. Dywizją”. Robił aluzję i do legionowej przeszłości Berlinga, i zapewne do jego ambicji bycia jakimś nowym Piłsudskim. To Lampe, gdy w mieszkaniu Wasilewskiej dyskutowano o organizowaniu polskiej jednostki, miał powiedzieć: „Na ch... nam to potrzebne. My mamy Armię Czerwoną i to nam wystarczy”.

„Sekciarscy”, jak ich nazwał Sokorski, komuniści, bali się, że w wojsku powstanie konkurencyjny wobec ZPP ośrodek polityczny, a „zorganizowana demokracja” usunie w cień partię komunistyczną. Hilary Minc martwił się że proklamowanie monopartii utrudni wysiłki w celu „zdobycia mas na bazie jedności narodowej”.

Hilary Minc (1905 - 1974)

Padło oskarżenie, że Berling chce zaprowadzić w kraju dyktaturę wojskową. Ten zaś po latach napisał, że jego krytycy byli złożonymi głównie z Żydów sekciarzami-integracjonistami, to znaczy zwolennikami zrobienia z Polski republiki sowieckiej. Tylko że zapomniał o piśmie, jakie jeszcze z kilkoma podobnymi sobie skierował w dniu wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej do Berii: „Jedyną drogę do wyzwolenia narodu polskiego widzimy we współpracy ze Związkiem Socjalistycznych Republik Rad, w ramach którego ojczyzna nasza będzie się mogła w sposób pełnowartościowy rozwijać”.

Sokorski wspominał, że Jerzy Borejsza – późniejszy założyciel Czytelnika – miał mu zarzucić: „Ty robiłeś spisek antykomunistyczny”. Pojawił się zarzut o prowadzenie polityki nacjonalistycznej. Oczywiście były to brednie. Rywalizowały o przyszłą władzę w Polsce dwie grupy komunistów, którzy doskonale wiedzieli, że żadnej demokratycznej Polski, o której opowiadano żołnierzom, nie będzie.

Po przepychankach, podczas których swoją funkcję stracił Hilary Minc, prokurator dywizji, ostatecznie Sokorski został usunięty ze stanowiska zastępcy Berlinga ds. polityczno-wychowawczych – za „brak politycznej czujności i uleganie obcym wpływom”. Do dywizji przyszli zaś Stanisław Radkiewicz, przyszły szef Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, i Antoni Alster, który będzie wiceministrem spraw wewnętrznych. Pojawił się w niej także Kazimierz Witaszewski, przyszły szef Głównego Zarządu Politycznego WP i wiceminister obrony narodowej w latach stalinowskich.

Ani piędzi obcej ziemi

Ciężką pracę musieli wykonać politrucy 1. Dywizji, a następnie I Korpusu Polskiego, by wyjaśnić pochodzącym głównie z Kresów żołnierzom, że dojdą do Polski, oczywiście „demokratycznej”, ale nie wrócą już w swoje rodzinne strony. I że – co więcej – tak właśnie jest dobrze, słusznie i sprawiedliwie.

Czytaj też:
Chciał być polskim Stalinem, do dziś ma w Warszawie pomnik

„Wieczorem mówiono wiele o haśle ZPP: »Nie da szczęścia dom nie na własnej ziemi zbudowany«” – wspominał rozmowy w armii Berlinga jej żołnierz Zbigniew Załuski, późniejszy partyjny, skądinąd utalentowany publicysta. Sam pochodził z Kiwerc na Wołyniu. „Niełatwo było przywódcom tej gromady sformułować wówczas takie hasło […]. Ale rozumieli żelazną konieczność sytuacji politycznej, powszechność zasady sprawiedliwości wobec narodów” – pisał, chwaląc ich „mądrość” w książce „Czterdziesty czwarty”.

Cytował w niej fragment raportu ważnego politruka Wiktora Grosza, w którym przyznawał, że co prawda wielu żołnierzy uważa, że ich ojczyzna to zagroda na Wołyniu, ale „zostali przez terror ukraiński wyrwani ze swoich zagród z korzeniami”. Grosz, przemilczając rzecz jasna sowieckie aresztowania i wywózki z roku 1939, stwierdzał, że kwestia zagospodarowania się tych wykorzenionych nadejdzie dopiero po wojnie, więc będzie czas na przekonanie ich, że na Kresach „oprócz łez i krwi nic nie mieli”. Czyżby?

Dużo wysiłku włożyli politrucy w przekonanie żołnierzy do sojuszu polsko-sowieckiego. Ton zresztą nadał Berling, mówiąc, że bez sowieckiej broni „bylibyśmy niczym”. W pogadankach i gawędach mówiono o błędnej koncepcji polityki jagiellońskiej. 15 lipca 1943 r. kościuszkowcy przysięgali na wierność Związkowi Radzieckiemu i braterstwo broni z sojuszniczą Armią Czerwoną.

Sowieccy żołnierze w zajętym przez Armię Czerwoną Połocku, 4 lipca 1944 r.

Miesiąc później, 15 sierpnia 1943 r., obchodzono w dywizji Święto Żołnierza. Dywizyjna gazetka przypominając jego genezę – ustanowione zostało na pamiątkę zwycięstwa w wojnie 1920 r. – zapewniała, że już nigdy nie dojdzie do wojny ze Związkiem Sowieckim. I tylko to z wizji przyszłej Polski, jaką kreślili politrucy, się sprawdziło.

Edukacja wrogów

W swoich raportach oficerowie polityczno-wychowawczy donosili, że ich praca przynosi spodziewane efekty. A jakżeby mogli pisać inaczej? Już w czerwcu 1943 r. Roman Zambrowski raportował niemal o cudzie: „Rośnie ilość żołnierzy i podoficerów, którzy jeszcze wczoraj byli wrogami zbliżenia polsko-radzieckiego, a dziś są jego gorącymi zwolennikami”. Z dnia na dzień.

Nad przekonaniem poborowych, by przestali ulegać „reakcyjnej propagandzie” i opowiedzieli się za „demokracją”, czuwał Konrad Świetlik, zaraz po wojnie dowódca KBW, a później wiceminister bezpieczeństwa publicznego. Czasami jednak żołnierze otwarcie się burzyli. Edward Kospath-Pawłowski w „Wojsku Polskim na Wschodzie” przytacza fragment raportu kpt. Bronsteina: „W szkole pancernej zaś na wprowadzenie w programie tematów o systemie komunistycznym zareagowano oburzeniem. Jakim prawem nas tego nauczają, przecież w Polsce nie będziemy wprowadzać komunizmu?”.

Autor podaje, że do maja 1944 r. ujawniono 4696 rzekomych wrogów – byłych żołnierzy Wehrmachtu, armii Andersa, żołnierzy zawodowych II RP, osadników wojskowych. Aresztowano 548 osób i bez sądu deportowano w głąb Związku Sowieckiego.

Czytaj też:
Pamiętniki „kata Polski”. Wstrząsające świadectwo sowieckich zbrodni

W kwietniu 1944 r. powołany został Zarząd Polityczno-Wychowawczy armii. Jego szefami byli Mieczysław Mietkowski, następnie wiceminister bezpieczeństwa publicznego, i wspomniany już Roman Zambrowski. Pracownikami zarządu byli między innymi Mieczysław Broniatowski, po wojnie szef centralnej szkoły Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, oraz Henryk Holland, który zanim naraził się swoim partyjnym współtowarzyszom w latach 50., był jednym z autorów nagonki na prof. Władysława Tatarkiewicza. W 1944 r. w aparacie polityczno-wychowawczym armii pracowali także Piotr Jaroszewicz, późniejszy premier, i Eugeniusz Szyr, wicepremier. A także Janusz Przymanowski, przyszły autor „Czterech pancernych i psa”.

Na politruków z armii Berlinga czekały w Polsce Ludowej stanowiska i zaszczyty. A „masa żołnierska”, jak się wyraził jeden z nich? Potraktowano ich w większości jak tych, którzy zrobili swoje i już są niepotrzebni. Odczucia jednego z nich ukazały się, o dziwo, w książce Henryka Huberta „Lenino” z 1959 r. Czyżby przeoczone przez cenzurę?

„Przykro mi pisać, że tak nie jest, jak mówili, że kto wróci do ojczyzny, ten będzie miał byt zapewniony”.

Artykuł został opublikowany w 5/2014 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.