Anna Walentynowicz (z domu Lubczyk) przyszła na świat 15 sierpnia 1929 roku w wiosce Sienne na Wołyniu w biednej rodzinie. Jej rodzice byli rolnikami, wychowywali dziesięcioro dzieci. Anna ukończyła zaledwie cztery klasy szkoły powszechnej, co jednak – jak na owe czasy i sytuację materialną rodziny – było i tak sporym osiągnięciem (wiele dzieci chodziło do szkoły tylko przez krótki czas, aby nauczyć się pisać i czytać, gdyż były potrzebne do pracy w gospodarstwie). Edukację przerwał wybuch II wojny światowej, a także (prawdopodobnie) śmierć rodziców. Nie wiadomo na pewno, czy jej rodzice zmarli – być może ze względu na biedę oddali dziecko do pracy u innych ludzi. Nie była to wówczas praktyka odosobniona.
Anna Walentynowicz, mając 10 lat, trafiła więc do pracy u bogatszych gospodarzy,którzy w 1943 roku zabrali ją z Wołynia. Początkowo mieszkali pod Warszawą, a później przenieśli się w okolice Gdańska. Nie była przez nich dobrze traktowana. Po latach wspominała:
- Byłam poniewierana przez moich opiekunów, a nie miałam rodziców. Wiadomo, jak wygląda sieroce życie. Musiałam w końcu odejść od nich. Pracowałam u lekarza, opiekowałam się dzieckiem, chodziłam sprzątać do ludzi i tak się utrzymywałam. Potem przez pół roku pracowałam w zakładach tłuszczowych, w Amadzie, przy produkcji margaryny.
Po ucieczce od dotychczasowych opiekunów udało się jej dostać pracę opiekunki do dziecka u rodziny Gładkowskich. Ta praca dowartościowała ją, pozwoliła poznać trochę inny świat i dała Annie Walentynowicz podstawy do dalszego życia. Wraz z końcem wojny, Anna mając lat 16 trafiła do fabryki margaryny Amada w Gdańsku. Jak sama po latach mówiła „czuła się w końcu robotnicą, a nie służącą”. Dla młodej, a już mocno doświadczonej przez los dziewczyny, taka zmiana musiała mieć kolosalne znaczenie. Mogła pracować, zadbać o siebie. Nowy system dał jej tę możliwość, więc trudno się dziwić, że patrzyła w przyszłość z pewnym entuzjazmem.
Koleżanki z pracy namówiły ją, aby zapisała się na kurs (stosowny do czasów) spawacza. Podjęła go i ukończyła w roku 1950, po czym zaczęła pracować w Stoczni Gdańskiej. Niemal od początku była wyróżniającym się pracownikiem. Została przodownikiem pracy, wyrabiała 270 procent normy. Dla władz Stoczni nie pozostała niezauważona, a jej zaangażowanie doceniono wysyłając ją na zjazd młodzieży do Berlina. Po powrocie wstąpiła do Ligii Kobiet. Coraz bardziej zaczęła interesować się sytuacją robotników w Stoczni. Dostrzegła, że choć władza używa szumnych haseł, to nie idą one w parze z tym, jak pracownicy są traktowani. I nie bała się o tym głośno mówić. To zwróciło na nią uwagę Urzędu Bezpieczeństwa, który zaczął się jej baczniej przyglądać.
- (…) zaczęłam domagać się szacunku dla człowieka i należytej zapłaty za ciężką pracę. Występowałam zgodnie z wywieszonymi wszędzie hasłami. Okazało się, że jestem niewygodna – mówiła Anna Walentynowicz po latach.
W 1952 roku urodziła syna, Janusza, lecz nie wyszła za mąż. Poświęcała się od tamtej pory dziecku i pracy. Jej starania obejmowały nie tylko lepsze traktowanie robotników. Anna nie bała się mówić głośno o defraudacji pieniędzy i przekrętach, które dostrzegała u szczytów władz stoczni. Jednocześnie cały czas była nieskazitelnym pracownikiem. Jej zdjęcia trafiały do gazet.
W 1964 roku Anna i Kazimierz Walentynowicz pobrali się. Od 1966 roku pracowała na stanowisku suwnicowej (praca spawacza bardzo popsuła jej stan zdrowia) – nadal wzorowo. Anna Walentynowicz otrzymała dwa brązowe, jeden srebrny i jeden złoty Krzyż Zasługi za długoletnią i nienaganną pracę w Stoczni. Kogoś takiego nie było łatwo zwolnić, nawet w tamtych czasach. Przeniesiono ją jednak na inne stanowisko, chcąc odciąć od dotychczasowego środowiska.
W 1970 roku brała udział w strajkach, które wybuchły na Pomorzu Gdańskim i Zachodnim. Rok później zmarł jej mąż, a ona dowiedziała się, że z powodu nowotworu pozostało jej jeszcze pięć lat życia - czas ten był zatem dla Anny Walentynowicz wyjątkowo trudny.
Nie działała jeszcze „formalnie” w ruchu antykomunistycznym, lecz z czasem i to zaczęło się zmieniać. Jej mieszkanie stało się miejscem spotkań dla opozycji. W 1978 roku wstąpiła do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Służba Bezpieczeństwa otworzyła wtedy sprawę „Suwnicowa”, skierowaną przeciwko Annie Walentynowicz. Zaczęły się zatrzymania. Anna trafiała do więzienia na 48 godzin, a także obniżano jej pensje, wystawiano nagany. Jej nieugięta postawa coraz bardziej irytowała władze. 7 sierpnia 1980 roku, pięć miesięcy przed osiągnieciem wieku emerytalnego, Anna Walentynowicz została dyscyplinarnie zwolniona z pracy.
Był to początek strajku w Stoczni Gdańskiej. Pierwszym postulatem było przywrócenie Anny Walentynowicz na stanowisko. Władza ugięła się i Walentynowicz wróciła do pracy. Stała się „matką Solidarności” i twarzą strajków. To zaczęło irytować Lecha Wałęsę, który chciał się jej pozbyć. Z tego względu, Walentynowicz zaczęła być coraz bardziej odsuwana w cień. Nie została nawet wybrana jako delegat na regionalny czy krajowy zjazd NSZZ Solidarność.
18 grudnia 1981 roku, po wprowadzeniu stanu wojennego, została internowana i osadzona w Bydgoszczy i Gołdapi. Wypuszczono ją w lipcu kolejnego roku. W marcu 1983 roku odbył się proces, w którym Anna Walentynowicz została skazana na rok i trzy miesiące więzienia w zawieszeniu. Jej stan zdrowia się pogarszał, jednak pomimo to i pomimo wyroku, nie zrezygnowała ze społecznego zaangażowania. Wzięła udział w upamiętnieniu zamordowanych górników z kopalni „Wujek” oraz w strajku głodowym po zabiciu księdza Jerzego Popiełuszki.
Anna Walentynowicz przez Lecha Wałęsę i środowisko z nim związane została całkowicie wyrugowana z życia Solidarności, a także z życia politycznego przed i po roku 1989. Przez lata była zapomniana. Dopiero w roku 2006 prezydent Lech Kaczyński uhonorował Annę Walentynowicz najwyższym odznaczeniem państwowym, Orderem Orła Białego.
Anna Walentynowicz zginęła 10 kwietnia 2010 roku w katastrofie samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem.
Czytaj też:
Stocznia Gdańska nie znajdzie się na liście UNESCO? „Mur Berliński był ważniejszy”Czytaj też:
Ostre słowa syna Walentynowicz. "Wszystko, co nam mówiono w Moskwie, to był stek bzdur"