Oto Polacy zdobywają długo oczekiwaną wolność. Ogarnia ich entuzjazm tym większy, im większe przeciwieństwa losu udało się im pokonać i im większe nadzieje wiążą z niezawisłym państwem. Oczekują przede wszystkim, że politycy zajmą się tym, czego się podjęli: służbą dla kraju. Że będą dążyć do umocnienia międzynarodowej pozycji Polski, rozwoju gospodarczego i pomnożenia dobrobytu, poprawy doli najciężej pracujących. Że będą współdziałać ze sobą, wspierać się wzajemnie, bo przecież cel jest wspólny i nadrzędny dla wszystkich członków naszej wspólnoty, a już dla jej przedstawicieli najbardziej.
Ludzie oczekują, że ustaną wszelkie pieniactwo, bezrozumne kłótnie, oczernianie się polityków z różnych partii, prywata, marnotrawienie i kradzież publicznego grosza, a w wolnej nareszcie prasie polskiej i w ogóle w życiu publicznym zapanują cywilizowane formy sporów i polemik. I oto wszelkie te jak najbardziej uzasadnione oczekiwania biorą w łeb niemal natychmiast po ziszczeniu się cudu wolności... Polaków ogarnia zniechęcenie, czasem bezsilny gniew, a naturalne różnice politycznych upodobań zamieniają się w zapiekłą nienawiść dzielącą społeczeństwo. W efekcie niepokojąco spada też akceptacja dla państwa w ogóle.
Skąd my to znamy? Oczywiście z własnych przeżyć po 1989 r. Ale w zbliżonej formie to wszystko już było za tzw. pierwszej niepodległości. A w formie groźnego kryzysu rządowego uwidoczniło się dokładnie 100 lat temu.
Sprawa Wilna
Decydujący o ostatecznym ustrojowym okrzepnięciu Rzeczypospolitej miał się okazać rok 1922. Wprawdzie Konstytucję RP Sejm Ustawodawczy uchwalił 17 marca 1921 r., ale do czasu wyboru Sejmu (5 listopada 1922 r.) i Senatu (12 listopada 1922 r.) oraz prezydenta (9 grudnia 1922 r.) równolegle z konstytucją obowiązywała tzw. Mała Konstytucja z lutego 1919 r. i głową państwa pozostawał Naczelnik. Czyli Józef Piłsudski, o znacznie większych uprawnieniach niż przewidywano dla prezydenta. Dominująca w Sejmie Ustawodawczym narodowa demokracja, która obawiała się, że fotel prezydencki zechce zająć Piłsudski, wprowadziła bowiem parlamentarno-gabinetowy system rządów, pozbawiając prezydenta jakichkolwiek uprawnień ustawodawczych, nie mówiąc już o przysługujących Naczelnikowi dekretach. Podpisane przez prezydenta akty prawne wymagały zatwierdzenia przez rząd.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.