8 września niemiecki głównodowodzący pytał bezradnie: „Gdzie są jeńcy? Gdzie są zdobyte działa?”. Nie orientował się, co się właściwie dzieje z tak pięknie rozwijającą się dotąd ofensywą i dlaczego przybywa coraz więcej poległych oraz rannych żołnierzy niemieckich, a także dlaczego pozostali nie idą do przodu. Nieuchronną decyzję o odwrocie podjął młody sztabowiec ppłk Richard Hentsch, którego z takim upoważnieniem Moltke wysłał do sztabów wszystkich armii. Po zbadaniu sytuacji na miejscu Hentsch nakazał odwrót za rzekę Aisne. W tym mniej więcej miejscu Niemcy utrzymają się do 1918 r. A Moltke nie utrzyma się na stanowisku szefa sztabu generalnego. Odwołał go 14 września kajzer, zastępując Erichem von Falkenhaynem.
Czerwone portki
Podczas I wojny światowej – a przynajmniej do strasznych rzezi w 1917 r. – Francuzi wykazywali ogromną odwagę i wolę walki. Było tak od pierwszych bojów 1914 r. w ataku na zabraną 44 lata wcześniej Lotaryngię, a podczas bitwy nad Marną – kiedy wahały się losy Paryża i całej ojczyzny – zwłaszcza. Ogromne straty, sięgające po obu stronach pół miliona zabitych i rannych żołnierzy, też stanowiły dowód na to, jak zacięcie walczono. Można jednak zauważyć, że francuskie męstwo miało w sobie coś z nieodpowiedzialnej, „koguciej” brawury rycerzy spod Crécy i Azincourt. Dowodem są choćby mundury, niewiele różniące się od tych spod Sedanu. W dobie karabinów maszynowych Francuzi stanowili doskonały cel, idąc do ataku w granatowych płaszczach i czerwonych (!) spodniach.
Cóż, kiedy przed wojną rozgorzały namiętne dyskusje o wprowadzeniu kolorów ochronnych, pewien deputowany zawołał w parlamencie: „Czerwone spodnie to Francja!”, a malarze bataliści protestowali przeciw ubieraniu piechurów „po niemiecku”. Rok przed wojną osiągnięto wprawdzie kompromis, dopuszczając materiały będące splotem trójkolorowych (a jednak!) włókien, ale nowych mundurów nie zdążono dostarczyć. Poza tym odcięcie dostaw niemieckiego barwnika czerwieni (alizaryny) spowodowało w 1915 r. stworzenie „błękitu horyzontu” (bleu horizon), w którym odtąd bili się Francuzi (stąd też nasza Błękitna Armia Hallera). Jeszcze bardziej „rycerscy” od szeregowców byli oczywiście oficerowie niezdejmujący na froncie błyszczących odznak swych szarż. Toteż ginęli jeszcze częściej niż podwładni...
Czytaj też:
Walka do utraty sił
Francuska armia – nazywana przez wroga pogardliwie, acz nie bez racji „armią jedynaków” – w miarę pogłębiających się strat miała coraz większe kłopoty z ich uzupełnieniem. Różnica potencjału demograficznego Rzeszy i Francji wynosiła 65 do 40 milionów. Przedłużenie służby wojskowej u progu wojny z dwóch do trzech lat pozwoliło na wystawienie porównywalnych sił do tych niemieckich (1 mln 865 tys. żołnierzy pod bronią), ale już po zmaganiach pod Verdun w 1916 r. równowagę liczebną w coraz większym stopniu zapewniali sojusznicy.
Portret francuskiego piechura warto uzupełnić informacją, że strzelał z karabinu Lebel wz. 1886. Stosowano do niego kłujący bagnet zwany épée – szpada, którego czwórgranna głownia mierzyła ponad pół metra. Późniejsze zmagania dowiodły, że była za długa, i skrócono ją o kilkanaście centymetrów. Natomiast Niemcy używali do karabinu piechoty Mauser wz. 98 sieczno-kłującego bagnetu S98, który miał głownię o długości aż 530 mm, ale dość łamliwą. W 1916 r. podstawowym niemieckim bagnetem był wzór 98/05 o krótszej (375 mm), ale za to masywnej klindze. Niektóre bagnety miewały piły na grzbiecie głowni, powodujące po wbiciu w ciało straszliwe rany szarpane. Ponieważ do Niemców docierały pogłoski o natychmiastowym rozstrzeliwaniu żołnierzy wziętych do niewoli z takimi bagnetami, w 1917 r. pierwszoliniowe oddziały wyposażano w bagnety bez piły.
Zmieniono także nakrycia głowy. Francuskie kepi, czyli czapkę niestanowiącą żadnej ochrony przed kulami i odłamkami, zastępował od 1915 r. stalowy hełm Adrian z charakterystycznym grzebieniem, zaś niemiecką, skórzaną pikielhaubę – niewiele lepszą od kepi – słynny stahlhelm, wprowadzony w roku 1916.
Cud kalibru 75 mm
Ponad połowę strat na froncie zachodnim wyrządziły działa. W miarę trwania wojny w okopach stosowano armaty i haubice coraz cięższych kalibrów, ale w ciągu pierwszych miesięcy starć, kiedy dominowały manewry, ogromną rolę odegrały lekkie działa polowe. Tu Francuzi mieli przewagę w postaci najlepszej tego typu armaty na świecie – słynnej „75”, zaopatrzonej w prawdziwie efektywny oporopowrotnik olejowo-powietrzny ograniczający odrzut po strzale. Armatę wz. 1895 produkowały zakłady Schneider-Canet. Starcie nad Marną pokazało, że w porównaniu z główną przeciwniczką – niemiecką „77” – ma większy zasięg, większą szybkostrzelność i precyzję strzału, a nawet lepszą amunicję. W 1914 r. Francuzi mieli około 4 tys. armat 75 mm.
O tym, jak skuteczne były te działa, świadczą zapiski por. Roberta Deville’a, uczestnika bitwy nad Marną. 6 września zanotował: „Bardzo wczesny wymarsz. W nocy przyszedł rozkaz dzienny naczelnego wodza. Nareszcie ofensywa! »Raczej zginąć na miejscu, niż się cofnąć«. Dodało to ducha nam wszystkim. Wreszcie kończy się odwrót i pokładam wielką nadzieję w wyniku szykującej się właśnie bitwy. Trzymamy Niemców w szczerym polu, w terenie, którego nie przygotowali – to musi się udać”.
I dalej, 7 września: „Szykuje się silny atak niemiecki. Natychmiast posyłam meldunek generałowi i proszę rowerzystę, by po drodze odwiedził najpierw baterię stojącą koło wioski. Wejdzie ona do akcji natychmiast. Atak niemiecki dochodzi na odległość dwóch kilometrów. Szara horda spada na naszych tyralierów. Jakiś jeździec galopuje w dymie. Znika. Pewnie poległ. Kule biją po dzwonnicy. Kilka z nich rykoszetuje i pada tuż koło mnie, na kamieniu. Niemiłe uczucie. Szczęśliwie nasze armaty szybko biorą się do dzieła. Niemcy muszą strasznie cierpieć. Kilka baterii, które miałem przyjemność powiadomić o ataku, koncentruje na nich swój ogień. Nieprzyjacielska masa zatrzymuje się. Zdaje się skręcać w sobie jak szalona. Wesoło to tam być nie może. Żółty dym z czarnymi pasmami przesłania mi Niemców. Ogień staje się rzadszy. Dym rozwiewa się. Nasi tyralierzy wciąż tam są. Przed nimi nie ma już nikogo”.
Francuzi byli jednak zbyt słabi, zbyt wyczerpani, aby wykorzystać sukces nad Marną i odepchnąć Niemców daleko od swych ziem. Manewry kolejnych dwóch miesięcy polegały na próbach obejścia północnych skrzydeł przeciwników, co sprowadziło się do „wyścigu ku morzu”. Ten skończył się w połowie listopada. Od kanału La Manche do granicy szwajcarskiej powstał nieprzerwany front 700-kilometrowej długości, na którym trwała czteroletnia rzeźnia wojny okopowej, przerywana jeszcze bardziej krwawymi próbami przeprowadzenia ofensyw w wielkim stylu. Żadna nie skończyła się powodzeniem o strategicznym znaczeniu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.