Choć przyszło im żyć w PRL-u, czerpali z tego życia pełnymi garściami i na swoich warunkach. Sławni, kontrowersyjni, często celowo szokowali otoczenie, by zbudować własną legendę. Część z nich umiejętnie kreowała osobisty wizerunek albo poprzez bohaterów swoich książek, którzy stanowili ich alter ego (Hłasko), albo bezpośrednio spisując wspomnienia (Tyrmand). Swoją inność topili w alkoholu, pogrążali się w autodestrukcji, popadali w konflikty z prawem.
Niniejszy tekst to fragment książki Sławomira Kopra „Skandaliści PRL”, wyd. Fronda
Na ekranie grali samych siebie
„Ludzie ich lubili, ponieważ im nie zazdrościli – tak fenomen popularności Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza wyjaśniał Janusz Głowacki. – Oni niby zrobili karierę, ale widać było, że to nic nie dało, że oni dalej na ekranie i w życiu byli obdarci, zapijaczeni i pożyczali pieniądze. I sfrustrowany naród mógł się z nimi jakoś utożsamiać. I mógł się utożsamiać z ich marzeniami: wygrać parę złotych w lotka i przelatać to samolotem, albo iść do Hali Mirowskiej na rewię japońską, albo upić się kiedyś tak, żeby zapomnieć o milicji i strachu i wywrócić wszystkie pojemniki na śmieci. Poczuć się wolnym człowiekiem”.
O tej parze outsiderów polskiego kina do dzisiaj opowiada się dziesiątki anegdot i trudno odróżnić legendę od faktu. Obaj panowie słynęli z rozrywkowego trybu życia, nie przywiązywali też większej wagi do dóbr doczesnych ani własnego wyglądu. Na ekranie grali samych siebie, bez żadnych upiększeń i retuszy. Odeszli przedwcześnie, umarli tak, jak żyli, w oparach alkoholu, który towarzyszył im przez lata.
Kamieniarz z Mińska
„Matka pochodziła znad Bajkału – opowiadał Jan Himilsbach – była Rosjanką, ojciec, jak samo nazwisko mówi, Niemcem, zesłańcem na Syberię. I tam poznali się rodzice. Ja się urodziłem 1 maja. (…) We wszystkich dokumentach mam, że jestem urodzony 31 listopada, a listopad, jak wszystkim wiadomo, nie ma 31 dni, tylko zawsze 30”.
W dokumentach pana Janka faktycznie figurowała ta absurdalna data urodzin, nie jest to jednak największym problemem jego biografów. O wczesnych latach życia Himilsbacha wiadomo niewiele i niczego właściwie nie można być pewnym. Tym bardziej że sam zainteresowany podawał sprzeczne informacje.
Urodził się w 1931 roku w Mińsku Mazowieckim, jego matka faktycznie pochodziła zza wschodniej granicy. Jedni uważali ją za Rosjankę, inni za Tatarkę, nigdy też nie wyszła za mąż, a Janek był nieślubnym dzieckiem. Na temat ojca nie posiadamy właściwie żadnych sprawdzonych in formacji. Miał być Niemcem, Żydem, ewentualnie oficerem z miejscowego pułku ułanów. Nie wiadomo też, czy Janek odziedziczył nazwisko po ojcu, czy matce.
Chłopak dorastał w biedzie, matka pracowała jako sprzątaczka, nadużywała alkoholu. Gdy w 1942 roku zmarła,
11-letnim Jankiem zajęła się sąsiadka, prostytutka Marianna Berkman. To właśnie ją Himilsbach sportretował po latach jako Mańkę Pędzel w jednym z opowiadań.
Trwała wojna, chłopak porzucił szkołę i utrzymywał się z kradzieży. Jak sam przyznawał, „nie zaprzestał tego procederu” także po wkroczeniu Sowietów. W efekcie został aresztowany i osadzony w domu poprawczym w Szubinie.
„Tam były warsztaty: szewski, stolarski, krawiecki – wspominał. – Uczono nas po prostu zawodu. No i o dziwo, w nagrodę zostałem skierowany do kamieniołomów, do Strzegomia. Tam nauczyłem się swojego zawodu”.
Informacje na temat dalszych losów Himilsbacha są sprzeczne. Osobiście opowiadał, że pracował w kopalniach na Śląsku, podobno przez pewien czas przebywał także na Wybrzeżu, gdzie miał być tragarzem czy też robotnikiem portowym. Jego opowieści najczęściej nie zasługują jednak na wiarę, chociaż bez wątpienia były niezwykle barwne.
„Himilsbach twierdził – wspominał Głowacki – że raz uciekał łódką przez Bałtyk, a kiedy dogonili go motorówką żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza, długo bronił się wiosłem, ale ostatecznie złapali go na lasso. Ponieważ był pijany i upierał się, że zabłądził, potraktowano go łagodnie. Zaprowadzono na komisariat, gdzie mieszkało dwóch milicjantów kawalerów. Wybierali się na ślub kolegi, więc zostawili Janka samego, prosząc, żeby przyjmował telefony. Rano go z wdzięczności wypuścili”.
Na pewien czas wrócił do Mińska Mazowieckiego, gdzie pracował jako grabarz, a następnie zatrudnił się w zakładzie kamieniarskim. Firma została przeniesiona do Warszawy, a wraz z nią do stolicy trafił pan Janek.
„Himilsbach chadzał po cmentarzach jako »wolny elektron«, szukał pracy dorywczej – opowiadał były dyrektor cmentarza żydowskiego w Warszawie Bolesław Szenicer.
– Ale jeśli już brał jakąś pracę, to niezbyt poważną. Jak pamiętam, był raczej słabym mężczyzną, a w kamieniarstwie potrzeba siły. Nie nadawał się do dźwigania, raczej literkę jakąś wykuć, szlaczek, coś zafugować… Najczęściej chodziło mu o to, żeby coś wypić. I pogadać. Z nim dobierało się takie towarzystwo jak on. Obracał się wśród artystów, malarzy, niebieskich ptaków, którzy też przychodzili na cmentarz, żeby się napić”.
Po latach aktor lubił się chwalić osobistym wkładem w odbudowę Warszawy, miał ponoć brać udział w pracach przy wystroju starówki i placu Konstytucji. Pokazywał nawet znajomym zdobienia na elewacjach, twierdząc, że wyszły spod jego ręki. Prawda była jednak inna: chociaż bowiem faktycznie pracował na MDM-ie jako pomocnik kamieniarza, to jednak nie potrafiłby samodzielnie wykonać złożonych motywów dekoracyjnych. Podobnie było zresztą w przypadku grobowców na cmentarzu.
„Janek robił głównie doróbki, elementy nagrobków – wyjaśniał jego znajomy, kamieniarz Lucjan Krzesiewicz. – Nie mógłbym jednak (…) wskazać grobu i powiedzieć: to wykonał Janek Himilsbach. Nic znaczącego po sobie nie zostawił”.
Kamieniarstwo było wyjątkowo intratnym zajęciem, a dobrzy fachowcy zarabiali poważne pieniądze. I chociaż urzędnicy próbowali ograniczyć ich dochody, zawsze znajdowano sposób, by obejść przepisy. Najlepsi w branży zarabiali po kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie (czasami nawet znacznie więcej), podczas gdy absolwent wyższej uczelni inkasował niewiele ponad tysiąc.
„Kamieniarze zwykle nie dożywają późnego wieku – tłumaczył Krzesiewicz. – Praca na cmentarzu nie jest ani łatwa, ani przyjemna. Ludzie, którzy tam pracują, prawie zawsze drinkują”. Himilsbach wielokrotnie wracał do zawodu, szczególnie wówczas, gdy kończyły mu się tantiemy autorskie lub honoraria filmowe. O jego losach zadecydował bowiem przypadek – okazało się, że ten niewykształcony człowiek ma talent literacki. I to wysokiej próby. (…)
Niniejszy tekst to fragment książki Sławomira Kopra „Skandaliści PRL”, wyd. Fronda
Czytaj też:
Bajeczna Chorwacja. Reportaż historycznyCzytaj też:
"Zły" – do dziś niezłyCzytaj też:
Umarł Stettin, niech żyje Szczecin!
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.