Transport internowanych 24 grudnia ostatecznie dotarł do więzienia w Grodkowie na Dolnym Śląsku. Wywózka ta była szykaną za bierny opór. Mój ojciec, doświadczony już wówczas weteran walk z komuną, były więzień stalinowski, pokrzepiał współtowarzyszy i dawał przykład niezłomności. Przekonywał, że należy konsekwentnie odmawiać rozmów z esbekami i nie wolno niczego podpisywać. „Demoralizujący” wpływ mego ojca niepokoił esbeków, co potwierdza, odkryta przeze mnie w 2005 r. tajna notatka z dn. 23 grudnia dotycząca „internowanego dra praw Antoniego Lenkiewicza, który prowadzi agitację w Zakładzie Karnym przy ul. Kleczkowskiej (…). Podburza do zbiorowych manifestacji internowanych jak wznoszenie okrzyków, zbiorowe śpiewanie pieśni”.
Taka postawa nie mogła ujść bezkarnie. Autor notatki, wspomniany już wyżej major, przedstawił całą listę wniosków operacyjnych, które – trzeba to przyznać – zostały przez SB skrupulatnie zrealizowane. Zalecał on m.in.: odstąpienie od przesłuchania „figuranta”, będącego „zagorzałym wrogiem, który odmówi rzetelnej rozmowy”, oddzielenie Lenkiewicza od internowanych na Kleczkowskiej, odmowę widzenia z rodziną, gdyż „winien odczuć dolegliwości”, poddanie rozpracowaniu żony Danuty, która jest również zagorzałą zwolenniczką „ekstermistycznych” (sic!) działań Solidarności oraz internowanie A. Lenkiewicza „możliwie jak najdłużej”.
W Sylwestra pod więzieniem w Grodkowie zebrał się tłum oczekujących na widzenie, głównie matek i żon. Bez skutku. Internowani wszczęli protest. Rozpoczęli platerowanie, czyli uderzanie o miski kubkami i łyżkami. Rozległ się metaliczny klekot, a potem tubalny śpiew. Mama także zaintonowała patriotyczną pieśń, zachęcając kobiety, by się przyłączyły. Jedna z nich oburzyła się:
– Jak się tak będziemy zachowywać, to nigdy nie dostaniemy widzenia!
Przed więziennym pawilonem stali też w zwartym szeregu ubecy. Wtem jeden z nich rozpoznał mamę. Ten sam, który 13 grudnia tak ochoczo groził nam użyciem broni. Przyskoczył do niej i wycedził:
– Ty też się tam zaraz znajdziesz! – Przerażone kobiety otoczyły ją wianuszkiem, szeptem doradzały, by się natychmiast schowała przed jego nienawistnym wzrokiem.
Tego dnia żadnych widzeń nikomu nie udzielono. Mama dostała je dopiero w styczniu. Rozmowa odbyła się w obecności funkcjonariusza SB.
25 stycznia ojca przewieziono wraz z innymi niepokornymi do więzienia o zaostrzonym rygorze w Strzelcach Opolskich. Ojciec zaraz po przybyciu został pobity za odmowę zdjęcia medalika. Skutkiem pobicia były też stłuczone okulary. Wszystkich internowanych potraktowano jak skazanych: ogolono ich, odebrano im osobistą odzież, którą zastąpiły szare więzienne drelichy. W liście z 27 stycznia wysłanym drogą oficjalną ojciec pisał:
„Najukochańsza Córeczko Moja, oczywiście bardzo chciałbym Ciebie zobaczyć, ale nie namawiam do tego. Może się zdarzyć, że nie poznasz mnie w więziennych łachmanach. Nie mam brody ani wąsów. Byłoby to bardzo przykre, więc może jednak zobaczymy się dopiero »na wolności«”.
Ostrzeżenie przyszło już po naszym widzeniu, na które pojechałyśmy 2 lutego. Istotnie, nie poznałam ojca. Dopiero jego głos, oczy, dłonie upewniły mnie, że to on.
Warunki bytowania internowanych były urągające. Ciasne i wilgotne cele, z wiecznie „zapowietrzonymi” kaloryferami w środku mroźnej zimy. Nic dziwnego, że dokuczało im potworne zimno. Kibel był dziurą w podłodze rozmiarów pięści. Spacer ograniczono do 30 minut, a wokół spacerniaka za siatką krążyły ogromne wilczury. Mimo represji i szykan, internowani nie poddawali się, przezwyciężali strach i przygnębienie. Mimo gróźb i przekleństw klawiszy, konsekwentnie nie stawali do apelu.
Czytaj też:
Czerwoni nasyłali na nas kryminalistów. Mieliśmy na nich prosty sposób
Bakcyl biernego oporu rozprzestrzeniał się. Sławę najbardziej niezłomnych zyskała w Strzelcach wrocławska jedenastka, do której oprócz mego ojca należeli: Piotr Bielawski, Aleksander Gleigewicht, Przemysław Jaworski, Wiktor Kowalski, Aleksander Labuda, Jan Seń, Jacek Ściobłowski, Jerzy Trociński, Marek Tumidajewicz i Tomasz Wacko.
Po prawie dwóch miesiącach przetrzymywania w strzeleckich kazamatach, 19 marca, wrocławską „drużynę” ponownie wywieziono. Tym razem daleko na wschód, w Bieszczady. Dla internowanych był to znowu transport w nieznane. Trwał 17 godzin i odbywał się w strasznych warunkach. Wrocławianie zaludnili wtedy jako pierwsi obóz w Nowym Łupkowie, tuż pod granicą z Czechosłowacją i jakieś 30 km od granicy z ZSRS. Zaletą nowego miejsca były umiarkowane rygory: otwarte cele, możliwość spacerów na świeżym powietrzu. Ale dolegliwością była odległość. Dojazd z Wrocławia do Łupkowa zajmował co najmniej 16 godzin.
Dla mamy jednak nie ulegało wątpliwości, że będzie jeździła na widzenia do ojca, jak często się da: co najmniej dwa razy w miesiącu, a czasem nawet co tydzień. Nie zawsze pozwalała mi jechać ze sobą. Zostawałam wówczas z babcią Miecią. Patrzyłyśmy za nią przez okno, jak wędruje pustą ulicą. Szczupła, drobna, chwiała się pod ciężarem wielkiego plecaka, wypełnionego prowiantem, którego zdobycie graniczyło z cudem. Na nocny pociąg do Rzeszowa wychodziła często już po godzinie policyjnej. Potem łapała rano autobus do Zagórza, by następnie ciuchcią dojechać do Nowego Łupkowa. Dodatkowym utrudnieniem była konieczność zdobycia przepustki, bez której, zgodnie z prawem stanu wojennego, nie wolno było przebywać w strefie przygranicznej.
Pod koniec marca ojciec napisał filozoficznie:
„Idziemy od stacji do stacji. Niczego na tej drodze nie da się opuścić, a wszystko już przecież było i tyle razy jeszcze się powtórzy. I dopiero po przebyciu całej drogi możliwe będzie Zmartwychwstanie”.
Tak jakby przeczuwał, że stacji będzie więcej, a droga będzie długa. Już 14 kwietnia, zaraz po świętach Wielkiej Nocy, wrocławską jedenastkę wywieziono ponownie. Klawisze zapewniali, że pojadą bliżej domu, do Głogowa. Ale osadzono ich w wielkim szarym więzieniu Rzeszów-Załęże. Później była jeszcze „stacja” Kielce-Piaski, potem znowu Rzeszów, a we wrześniu nastąpił powrót do Łupkowa. Jedno z widzeń tam było szczególnie wzniosłe: w niedzielę 26 września wzięłyśmy udział we mszy św. Internowani brodacze z posągową powagą na twarzach odśpiewali „Bogurodzicę” głosem tak potężnym, że nie ulegało wątpliwości, iż nie ugną się przed żadną złą mocą. Wyglądali jak rycerze przed zwycięską bitwą.
Stan wojenny był dla mnie czasem nie tylko przyśpieszonego dojrzewania, lecz także poznawania polskiej historii, głównie dzięki listom od ojca, który zawierał w nich szczegółowe wykłady. Odkrywałam wówczas uderzające analogie między latami 60. XIX wieku a rzeczywistością, w której żyłam. Z wielką siłą przemawiały do mnie grafiki Artura Grottgera, którego album jeszcze ze Lwowa oglądałam z wypiekami, ilekroć odwiedzałam moją ciocię Jadzię w Zabrzu. Ileż w tych obrazach dostrzegałam prawdy o polskim losie i ileż podobieństw! Kobiety w żałobnych sukniach. Lud modlący się w kościele. Mężczyzna ginący na ulicy podczas patriotycznej manifestacji w Warszawie w 1861, zupełnie tak samo jak Kazimierz Michalczyk, 31 sierpnia 1982 śmiertelnie postrzelony przez milicję mieszkaniec mego miasta. Jego pogrzeb zgromadził tłumy na Cmentarzu Grabiszyńskim.
Ojca zwolniono równo po roku i dziesięciu dniach, 23 grudnia, w „ostatnim rzucie”. Wrócił z Markiem Tumidajewiczem, dziennikarzem wrocławskiej telewizji, współautorem – wraz z Piotrem Bielawskim – filmu „Kolejarze”, rejestrującego słynną głodówkę. Ze względu na odległość dotarli z Łupkowa do Wrocławia dopiero w Wigilię rano. Mama nie chciała, bym wychodziła z nią na dworzec. Cały czas bała się, że to nie będzie jeszcze stacja końcowa.
Od razu obudziłam się na dźwięk przekręcanego w zamku klucza i w jednej chwili znalazłam się w ramionach ojca. Nareszcie! Był w domu! Ale to faktycznie nie była ostatnia stacja. Czekały nas kolejne etapy. Droga do wolności pozostawała twarda i wyboista.
Agata Kłopotowska
Zapraszamy do dzielenia się wspomnieniami ze stanu wojennego. Teksty można przesyłać na adres: [email protected]