W lipcu 1964 r. Jan Błoński pisał do Sławomira Mrożka: „Wyobrażam sobie, jak się biedak denerwuje, że go nie wynoszą pod niebiosa, na co zasługuje. Lecz za daleko on patrzy, aby to dochodziło do ludzi stojących w ogonku po masło. Z czasem jednak docenią i ukochają, tego jestem pewien”. Znany krytyk nie mylił się; nadchodziły już lata, gdy na punkcie pisarstwa Stanisława Lema – bo to o niego chodziło – zwariują nie tylko polscy czytelnicy. Łączny nakład jego książek, przełożonych na 40 (!) języków, osiągnie 30 mln egzemplarzy.
On sam nie był chyba nigdy usatysfakcjonowany. Pieklił się, kiedy traktowano science fiction jako gorszą odmianę literatury, ale sam pisał o niej jak najgorzej. Przez lata całe narzekał na swą sytuację materialną, choć o jego dochodach koledzy po piórze mogli jedynie śnić (urząd skarbowy jego zarobki w roku 1957, gdy stał dopiero na progu wielkiej kariery, wyliczył na 200 tys. zł – to była fortuna). Zarabiał, m.in. pisząc dla młodzieży i publikując np. w „Iskrach”, by równolegle biadać nad tym, że w kręgach opiniotwórczych mówi się o nim jako o pisarzu młodzieżowym.
Malkontentem był zawołanym. Od czasów przedwojennych miał bzika na punkcie motoryzacji, gdy jednak stał się wreszcie posiadaczem auta, ulubionym tematem poruszanym w jego listach do przyjaciół okazały się jego niedostatki. Inna sprawa, że kolejne samochody Lema: NRD-owskie P70 z nadwoziem z włókna szklanego na drewnianym (!) szkielecie, także NRD-owski wartburg coupe w luksusowej (!) wersji przysparzały mu jedynie zgryzot. Następne zakupy samochodowe, wśród których szczęśliwie ominął limuzynę trabanta, też nie były udane, dopiero kiedy nabył mercedesa, pozostając tej marce wierny do końca, motoryzacja przestała być jego zmorą. Nie inaczej było z domami, szczególnie z pierwszym, który Lem nabył na przedmieściu Krakowa, na osiedlu Kliny, który remontować trzeba było – w gruncie rzeczy – bez przerwy.
Bliski płaczu
Powodów do zmartwień Stanisławowi Lemowi, jak widać, może i nie brakowało, ale nie one decydowały o publicznym wizerunku pisarza, nie do końca jednoznacznym. Mógł się o tym przekonać przyjaciel Lema, Jan Józef Szczepański, gdy w końcu lat 70. Lem podpisywał (bądź nie podpisywał) protestacyjny List 59 w sprawie planowanych poprawek do konstytucji czy gdy przystępował (bądź nie przystępował) do edukacyjnych działań opozycyjnego Towarzystwa Kursów Naukowych. A wyglądało to tak, że – jak wspomina Szczepański w swoim dzienniku – Lem zajmował wobec władz postawę najbardziej radykalną, proponując, by treść Listu 59 zastąpić jednym zdaniem: „Precz z komunizmem”. A w końcu Listu nie podpisał, by jednak, owszem, złożyć pod nim swoją parafę, ale po dwóch miesiącach, gdy Wolna Europa przestała już wymieniać nazwiska sygnatariuszy. Nie inaczej postąpił Tadeusz Różewicz. Czy ci panowie, którzy byli „za”, a nawet „przeciw”, mogli bać się czegoś więcej niż czasowej utraty paszportu czy ewentualnego zakazu druku, tylko w Polsce zresztą? Chyba nie i stopniowo dochodziło to do Szczepańskiego, który początkowo rozgrzeszał przyjaciela z wszelkich zaniechań, pewnie dlatego, że sam pod tym względem także nie był przykładem męstwa ani hartu ducha.
Czytaj też:
Mściwy i bezwzględny szef RWE. Ciemna strona Jana Nowaka-Jeziorańskiego
O wątpliwym akcesie Lema do TKN obszernie pisze Wojciech Orliński w książce „Lem. Życie nie z tej ziemi”: „Szczepański w styczniu 1978 roku zaprosił do współpracy Lema. Ten zgodził się poprowadzić wykład o futurologii w klasztorze norbertanek, na takich jednak zasadach, że to Lem sam z siebie przyjmuje zaproszenie sióstr. De facto wykład odbył się w ramach TKN, ale formalnie jednak nie. Lem odmówił też podpisu pod deklaracją TKN. Tym razem Szczepański zachowania przyjaciela nie przyjął już z aprobatą, jak w grudniu 1975 roku. Uznał wprawdzie argumenty Lema (»jak zwykle przekonywające«), ale zanotował, że »obu nam było przykro i niewygodnie«. Trzy dni później (23 stycznia) zanotował: »rano Staszek przyniósł mi uzasadnienie na piśmie swojego stanowiska wobec TKN. Pierwszy raz widziałem go w stanie takiego wzburzenia. Komentując mi tekst, był bliski płaczu«”.
Polityka nie takich twardzieli jak Lem potrafiła doprowadzić do łez, dlatego ograniczając podobne wątki do minimum, powrócę do twórczości pisarza, kilkakrotnie przenoszonej na ekran, z pożytkiem dla kieszeni autora, za to – jego zdaniem – zawsze źle. To, że narzekał na Czechów i Niemców, a i na rodzimych reżyserów, nie dziwota, ale potraktowanie przez niego twórców „Solaris”, radzieckiego i amerykańskiego, budzi zdumienie. Po pierwsze, albo kompletnie się nie znał na filmie, w co byłbym w stanie uwierzyć, albo celowo zrobił przykrość świetnemu reżyserowi, jakim był Andriej Tarkowski. Kiedy ten odwiedził go w moskiewskim hotelu Pekin i niebacznie wspomniał o niezbędnych, jak sądził, modyfikacjach fabuły, Lem zimno odpowiedział, że w jego powieści jest wszystko, co trzeba. Twórca „Andrieja Rublowa” nie rezygnował, przekonując rozmówcę, że ma duży dorobek, warsztat, doświadczenie, a jeśli Stanisław Lem nie zna jego filmów, to może zechciałby któryś z nich obejrzeć. Riposta Lema była błyskawiczna: „Nie znam i nie mam na to czasu”. Pożegnanie obu panów było jeszcze bardziej zimne niż ich rozmowa. Po latach, gdy filmu „Solaris” Tarkowskiego próżno było już szukać w Polsce w kinach, Lem wrócił do sprawy w liście do Aleksandra Ścibora-Rylskiego:
„Bracia Węgrzy ukradli mi Pirxa, przerabiają go na serial TV bez mej zgody, prosili o zezwolenie na »adaptację tv«, rozumiałem, że to jest zwykłe przedstawienie, a teraz »wyinterpretowali« to na film, opieram się, ale widzę, że nabrany zostałem i z tą wdmuchaną kaszą muszę cicho siedzieć. Zdziwisz się może, lecz jam »Solaris« nie widział, najpierw byłem chory, potem film zszedł z ekranu, a i tak się nie paliłem, bo scenariusz mam i nie byłem zachwycony, raczej wprost przeciwnie”.
Czytaj też:
Ponary, ludzka rzeźnia
Filmem Stevena Soderbergha z George’em Clooneyem pisarz też nie był zachwycony, wytykając obrazowi odstępstwa od literackiego pierwowzoru „Solaris”. Nie miał jednak okazji, by spostponować reżysera. A z Hollywood kupiono od niego prawa za wcale nie neapolitańskie sumy, lecz 50 tys. dol. Bez przepychu.
To wszystko jest we mnie
W twórczości Stanisława Lema (1921–2006) zdominowanej przez tytuły fantastyczne wyjątkowe miejsce zajmują wspomnienia zatytułowane „Wysoki Zamek”, często nazywane powieścią, co jednak autor oprotestowywał. Na pewno nie jest to autobiografia, pisarz ograniczył się bowiem do swego dzieciństwa, opowiadając zresztą nie o wydarzeniach, jakie wówczas się rozgrywały, lecz o swoich zabawach i – jakby mimochodem – o rodzinnym mieście, takim, jakim je wtedy widział i zapamiętał na zawsze. W efekcie – jak pisał Jerzy Jarzębski – powstał jeden z „piękniejszych i bogatszych portretów międzywojennego Lwowa, jaki istnieje w naszej literaturze”.