PIOTR WŁOCZYK: Czy klęska Niemiec w pierwszej wojnie światowej musiała się skończyć nazizmem?
PROF. GRZEGORZ KUCHARCZYK: Nie musiała, ale wiele czynników sprzyjało rozwojowi tego ruchu. Jednym z nich było przekonanie panujące po 1918 r. wśród większości Niemców, że wojna trwa nadal. Mimo podpisania rozejmu, a następnie traktatu wersalskiego Niemcy generalnie uważali, że ta wojna wcale się nie skończyła.
W jakim sensie wielka wojna miała cały czas trwać?
Powszechnie uważano, że jest to jedynie – jak to dziś mówią Rosjanie – „pieredyszka”. Uważano też, że wewnątrz Niemiec trwa wojna. Kolejne lata po 1918 r. to przecież fala przemocy, która przetaczała się przez ten kraj. Niemcy pogrążały się w chaosie. Zaognianiu sytuacji sprzyjało powtarzanie dwóch mitów: niemiecka armia była w czasie wielkiej wojny niepokonana w polu, a do przegranej Niemców doprowadził „cios w plecy”. To przekonanie panowało nie tylko wśród wąskiej grupy junkiersko-militarystycznej, lecz także dokładnie tak na rzeczywistość patrzyły miliony Niemców.
Jak poważnym czynnikiem była gospodarka?
Nieprzypadkowo narodowi socjaliści zaczęli odnosić sukcesy wyborcze od jesieni 1930 r., gdy do Europy dotarł kryzys rozpoczęty rok wcześniej od krachu nowojorskiej giełdy. Dla Niemców był to już kolejny kryzys gospodarczy, który przyniósł wielką falę bezrobocia oraz duże problemy społeczne. Na początku lat 20. kraj ten przechodził przecież przez bardzo ostre turbulencje gospodarcze na czele z hiperinflacją. Efektem było znaczące zubożenie całych segmentów społeczeństwa. Klasa średnia, podpora Niemiec wilhelmińskich przed pierwszą wojną światową, bardzo podupadła ekonomicznie. W związku z pojawieniem się kolejnego kryzysu miliony wyborców stwierdziły, że warto byłoby postawić na nową siłę polityczną – NSDAP, która przedstawiała proste recepty na poprawę sytuacji.
Czego Niemcy najbardziej oczekiwali w 1933 r. od Hitlera?
Przede wszystkim oczekiwali oni od nazistów uspokojenia sytuacji wewnętrznej. Zarówno politycznej, jak i gospodarczej. Trudno wskazać, który z tych dwóch wymiarów był ważniejszy dla wyborców. Pamiętajmy, że od 1930 do 1933 r. w Niemczech trwał festiwal wyborczy. Natężenie akcji wyborczej i działalności bojówek – zarówno nazistowskich, jak i komunistycznych – wywoływało destabilizację. Społeczeństwo oczekiwało, że pojawi się ktoś silny, kto zaprowadzi w końcu upragniony porządek. Politycznym „magnesem”, którym dysponowali naziści, była świeżość – NSDAP po prostu jeszcze nie rządziła. Natomiast we wszystkich innych głównych kwestiach naziści podzielali program politycznego „mainstreamu”: antysemityzm, antypolonizm czy też przekonanie, że Niemcy zostały skrzywdzone w Wersalu i należy zrewidować granice – zwłaszcza te na wschodzie. Te elementy podzielali socjaldemokraci, liberałowie, katolickie Centrum i tzw. Deutschenkonservative. Natomiast naziści mogli śmiało opowiadać wyborcom, że ich partia nie jest skompromitowana nieudolnością w zwalczaniu kryzysów targających republiką, która powstała dzięki „zdradzieckiemu ciosowi plecy”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.