Sowiecka wyspa kanibali
  • Piotr ZychowiczAutor:Piotr Zychowicz

Sowiecka wyspa kanibali

Dodano: 23
Wyspa Kanibali
Wyspa Kanibali Źródło: Krzysztof Wyrzykowski
Sześć tysięcy przypadkowych, zatrzymanych na ulicach ludzi, upchano na małej wyspie. Nie dostali ubrań, narzędzi, ani wystarczającej ilości żywności. Zaczęli zjadać się żywcem. Sowietolog Nicolas Werth przytacza wstrząsające relacje świadków.

Piotr Zychowicz: Napisał pan książkę „Wyspa kanibali”. Czy to coś o pradawnej Afryce?

Nicolas Werth: (śmiech) Nie, historia opisana w mojej książce wydarzyła się w Związku Sowieckim w XX w.

Zacznijmy od początku...

Na początku była kampania przeciwko elementom aspołecznym. Sowieckie kierownictwo nakazało jej przeprowadzenie w roku 1932, a w roku następnym nastąpiło apogeum akcji. Był to kolejny, po dokonanej pod koniec lat 20. rozprawie z kułakami, wielki atak bolszewików na stare, rosyjskie społeczeństwo. Tym razem zabrano się do „czyszczenia” miasta. Chodziło o „oczyszczenie” go z ludzi, którzy nie pasowali do nowego, socjalistycznego porządku.

Czyli z jakich?

Niedobitków szlachty, byłych carskich urzędników, rentierów, prywatnych handlarzy, rzemieślników czy chłopów, którzy uciekli do miast przed głodem wywołanym kolektywizacją. A także bezdomnych, których tysiące oblegały stacje kolejowe, rynki czy główne ulice ówczesnych sowieckich miast. Wszystkich, których komuniści określali mianem pasożytów lub ludzi zdeklasowanych. Taka przynajmniej była teoria.

A jaka była praktyka?

W praktyce odbyło się wielkie polowanie na ludzi. OGPU [Zjednoczony Państwowy Zarząd Polityczny – przyp. red.], tak jak wszystkie inne instytucje w Związku Sowieckim, działał bowiem na podstawie norm, które musiano wykonać. W każdym mieście bezpieka otrzymywała wyśrubowaną, wziętą z księżyca normę. Rozkaz mówił, że trzeba aresztować i deportować tyle a tyle tysięcy pasożytów. Bezpieka w swojej komunistycznej gorliwości deklarowała jednak, że normę tę przekroczy, że aresztuje jeszcze więcej ludzi. Skąd jednak ich wszystkich wziąć? W efekcie urządzano na ulicach wielkie łapanki i brano każdego, kto się nawinął.

Partyjnych też?

Też. Wystarczyło nie mieć przy sobie legitymacji. Zgodnie z instrukcją dla milicji każdy człowiek, który nie miał dokumentów – tu cytat– „albo popełnił zbrodnię, albo nosi się z myślą o jej popełnieniu”. Zresztą często nawet dokumenty nie pomagały. Były niszczone przez funkcjonariuszy podczas aresztowania, nieszczęśnika pakowano do wagonu bydlęcego, a potem szukaj człowieka gdzieś na pustkowiach Syberii...

Rozumiem, że rodzin o aresztowaniu bliskiej osoby nie informowano.

Skądże, kto by sobie tym zawracał głowę? Ludzie po prostu znikali bez wieści. Wyciągano ich z mieszkań, tramwajów i pociągów tylko dlatego, że „podejrzanie” wyglądali. Opróżniano także przytułki. Znany jest przypadek robotnika, który wybierał się do teatru. Czekając, aż żona się wyszykuje, zszedł na dół po papierosy. Złapano go i wpakowano do transportu na Syberię. Zabierano też matki, które wyszły kupić mleko. Nikt nie przejmował się tym, że w domu zostawały ich dzieci, często niemowlęta.

Szokujące.

A co pan powie na taki przypadek: 16-letni Nikołaj Kurtiukow wracał pociągiem do Moskwy z odwiedzin u ojczyma, który był wojskowym komendantem w pobliżu Władywostoku. Po drodze na jednej ze stacji wysiadł po wrzątek na herbatę. Pech chciał, że na sąsiednim peronie stał pociąg z deportowanymi na Sybir. Żołnierze z eskorty zaczepili Kurtiukowa i po prostu wciągnęli go do jednego z wagonów.

Galeria:
Oblężenie Warszawy - wstrząsająca relacja

Było to chyba typowe dla stosunków panujących w Związku Sowieckim.

Podobne kampanie i eksperymenty z dziedziny inżynierii społecznej przeprowadzano, zupełnie nie licząc się z ludźmi. Bolszewików cechowały całkowita bezwzględność i pogarda dla takich wartości jak wolność czy godność jednostki. Człowiek był tylko jedną z cyferek w wielkich zestawieniach. Liczyły się tylko wielkie liczby, które musiały się zgadzać. Co gorsza, wszystko działo się niezwykle pospiesznie, jak w gorączce, chaotycznie. Każdy komunista chciał przy tym wykazać się swoją gorliwością, wiernością partii i fanatyzmem. Wszystko to powodowało, że system dosłownie miażdżył bezbronne społeczeństwo.

Co robiono z ludźmi wyłapanymi na ulicach?

Szef OGPU Gienrich Jagoda opracował w tym czasie plan kolonizacji Syberii Zachodniej. Zakładał on, że te gigantyczne dziewicze tereny zostaną zasiedlone przez miliony ludzi sprowadzonych z europejskiej części Związku Sowieckiego. Ludzie ci mieli zbudować tzw. osiedla specjalne: domy, drogi i całą niezbędną infrastrukturę, wykarczować pola i rozpocząć uprawy. Po dwóch latach mieli być już zupełnie samowystarczalni.

Rozumiem, że tymi osadnikami mieli być przedstawiciele usuniętego z miast elementu aspołecznego.

Dokładnie. Deportowani mieli stać się pionierami, którzy przez ciężką fizyczną pracę odkupią swoje winy. Karczując tajgę Syberii, z pasożytów przeistoczą się w pełnowartościowych ludzi sowieckich. Ich życie miało w ten sposób nabrać sensu. Oczywiście nikt ich nie pytał o zdanie oraz o to, czy mają ochotę na taką reedukację.

Artykuł został opublikowany w 8/2014 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.