Dokonała tego zuchwałego czynu pięciu mężczyzn wspomaganych przez dwie inne osoby z zewnątrz, w tym pracownika banku. Grupa dostała się nocą do lokalnej siedziby Narodowego Banku Polskiego używając zwykłych narzędzi ślusarskich, a następnie obezwładniła strażnika. Do skarbca z kolei weszli wybijając dziurę w stropie. Wykorzystali do tego podnośnik samochodowy.
Obrabowany bank był wówczas jedyną placówką bankową w mieście. Cel napadu wybrano bardzo mądrze. To właśnie do tej placówki bankowej na placu Króla Jana II Sobieskiego (numer 6) zwożono utarg ze wszystkich miejscowych sklepów. Co więcej: przechowywano tam środki płatnicze na wypłaty nie tylko dla znaczącej ilości mieszkańców Wołowa, ale też dla ludzi pracujących w okolicach miasteczka, w tym w okolicznych PGR-ach.
Napastnicy zabrali z miejscowego NBP gigantyczną na owe czasy kwotę przeszło dwunastu i pół miliona złotych. Były to banknoty o nominale 100 i 500 złotych. Ponad jedna czwarta zrabowanej kwoty pochodziła z utargu. Te pieniądze przestępcy mogli łatwo puścić w obieg. Jednak ponad 9 milionów złotych przeznaczonych na pensję było w banknotach nieużywanych. Milicja znała numery i serie wszystkich ukradzionych "pięćsetek". Dane te zostały przekazane do prawie wszystkich sklepów, domów handlowych i restauracji w całym kraju. Aby sprowokować przezornych dotąd przestępców prokuratura zdecydowała się na genialny ruch: puściła w obieg medialny fałszywą informację o rzekomej wymianie pieniędzy. Rabusie dali się na to nabrać: nie wytrzymali i w październiku, mniej więcej dwa miesiące po napadzie, zaczęli puszczać w obieg banknoty 500-złotowe. Żony uczestników napadu zaczęły zrabowanymi dopiero co banknotami płacić za zakupy w Opolu, Ostrowie Wielkopolskim, Gliwicach i Kluczborku. Dodatkowo siostra jednego z bandytów chciała wpłacić sporą kwotę z tychże banknotów do... oddziału tegoż NBP tyle, że na drugim krańcu Polski – w Pruszczu Gdańskim !
I ta niefrasobliwość rodzin uczestników napadu doprowadziła do wykrycia siódemki sprawców. Nie wytrzymali nerwowo, nie poczekali dłużej i w zasadzie zaprosili organy ścigania na własne tropy.
Niewątpliwym utrudnieniem dla MO i prokuratorów był fakt, że wszyscy sprawcy napadu byli tzw. porządnymi obywatelami i nigdy wcześniej nie byli notowani w milicyjnych kartotekach!
Finalnie organy ścigania odzyskały niemal całą kwotę z 12 milionów 531 tysięcy złotych. Przejęto z powrotem aż 11 milionów 572 tysiące, przy czym z niespełna miliona nieodzyskanych pieniędzy uczestnicy napadu i ich rodziny wydali tylko... 150 tysięcy złotych, a resztę... spalili tuż przed aresztowaniem.
Proces był błyskawiczny: napadu dokonano 19 sierpnia, a już 4 grudnia w trybie doraźnym wrocławski Sąd Wojewódzki rozpoczął przewód. Uczestnicy napadu zagrożeni byli karą śmierci i nie była to teoria, bo w "aferze mięsnej”- proces ten odbył się raptem dwa lata później – zapadł wyrok śmierci i został on wykonany (na Stanisławie Wawrzeckim).
Ostatecznie pięciu bezpośrednich sprawców napadu dostało karę dożywocia. Ich dwóch wspólników otrzymało wyroki 15 lat więzienia. W sumie skazano około trzydziestu osób, w tym przeszło dwudziestu członków rodzin, krewnych i przyjaciół sprawców za pomoc w ukrywaniu przestępstwa, nie powiadomienie o napadzie mimo, że o tym wiedzieli czy paserstwo. Były to wyroki od roku do ośmiu lat bezwzględnego więzienia. Po pięciu latach odbywania kart dożywocia przez pięciu bezpośrednich uczestników napadu zamieniono im ją na 25 lat więzienia.
Ostatni z nich wyszli po 16 latach od aresztowania. Nigdy już nie popełnili żadnego przestępstwa.
O polskim "napadzie stulecia" nakręcono film fabularny i dokument. A miasto Wołow, w którym mieszka bardzo wielu naszych rodaków wywodzących się z d. Kresów Wschodnich RP dzięki temu napadowi jest znane nie tylko z faktu, że mieszkał tu i chodził do szkoły też "kresowianin" i pierwszy Polak-kosmonauta gen. Mirosław Hermaszewski.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.