Niezwykła Toskania. Sztuka, krajobraz i antipasti
  • Sławomir KoperAutor:Sławomir Koper

Niezwykła Toskania. Sztuka, krajobraz i antipasti

Dodano: 
San Gimignano, Włochy
San Gimignano, Włochy Źródło:Unsplash
Toskania. Sama nazwa wywołuje skojarzenia z fantastycznymi krajobrazami i dziełami sztuki zgromadzonymi w zachwycających kościołach i galeriach. Ponad jedna trzecia najważniejszych zabytków z terenu Włoch znajduje się właśnie w Toskanii. Do tego - rewelacyjna kuchnia, która sprawia, że kraina ta wydaje się przedsionkiem raju.

– Wiosną 2020 roku, gdy wybuchła światowa pandemia, zostałem jak wszyscy Polacy zamknięty w domu. Czytelnie i biblioteki nie funkcjonowały, odwołano spotkania autorskie, nie nagrywałem programów internetowych. Chcąc oderwać się od rzeczywistości zacząłem pisać tę książkę. Właśnie wtedy wydano pierwsze pozycje z cyklu reportaży historycznych („seria z walizką”), które zostały bardzo ciepło przyjęte przez Czytelników. Przyznam się, że nad żadną książka tak długo nie pracowałem. Wydawca zostawił mi praktycznie wolną rękę, wiedząc, że jest to pozycja zupełnie odmienna od innych. To moja wizja Toskanii w której zakochałem się od pierwszego pobytu i mam nadzieję, że chociaż część tej fascynacji udało mi się przelać na papier. To moja najlepsza książka – pisze Sławomir Koper.

Niniejszy tekst to fragment książki Słowomira Kopra, „Niezwykła Toskania. Sztuka, krajobraz i antipasti”, wyd. Fronda.

Manhattan średniowiecza

San Gimignano nie mógł pominąć zagorzały wielbiciel Italii, Paweł Muratow. W Obrazach Włoch poświęcił miasteczku dłuższy rozdział, opisując swoją wizytę u schyłku belle époque. Trafił tam późną jesienią, docierając ze Sieny do „niewielkiej stacyjki Poggibonsi”, by następnie przesiąść się do bryczki. Jesienne krajobrazy wywarły na nim ogromne wrażenie, a ich opis do dzisiaj fascynuje. Była to Toskania sprzed I wojny światowej, gdy jeszcze nie zadeptywały jej miliony turystów z całego świata. Inna sprawa, że miejscowa prowincja nawet późną porą roku może urzekać, chociaż osobiście wolę toskańską wiosnę.

„Jesień, wiejska pora roku (…) – relacjonował Muratow – kryje w swoim łonie głębię i czystość życia. Ale tutejsza wieś jest obdarzona delikatną duszą artysty. Gleba tu ma nasyconą, bogatą barwę głębokiego brązu. I nie ma nic szlachetniejszego nad srebrzystą zieleń oliwek i brązowe cienie na więdnących wzorzystych liściach winogradu. (…) Horyzont Toskanii zawsze jest obwiedziony biegnącymi jedna za drugą delikatnymi liniami niewysokich wzgórz. (…) Świat jest tu taki, jakim go stworzył Bóg, który podarował ludziom obficie rodzące drzewa, wino oraz zboże i nie tylko zapowiedział im, że będą pracowali w pocie czoła, lecz dał im także mocne, jak jesienne powietrze rubaszne uciechy oraz jasny, subtelny geniusz artystyczny”.

San Gimignano, Włochy

Okolice San Gimignano faktycznie są wyjątkowo urokliwe, a zbliżając się do miasteczka samochodem, w pełni można docenić ich piękno. Nie wiem, którędy ostatecznie dotarł tutaj Rosjanin, ale ja również jechałem ze Sieny i mijałem Poggibonsi. Obecnie jest to ponad 20-tysięczne miasto z kilkoma znaczącymi zabytkami, wśród których znajduje się wieża mieszkalno-obronna z XIII wieku (Torre del Podestà). Ale jedna wieża to nie 14, zatem bez żalu odłożyłem bliższe oględziny Poggibonsi na inną okazję.

Choć był początek lipca, to wczesnym rankiem upał nie dawał się jeszcze we znaki. Dojeżdżając do San Gimignano, nie zauważyłem specjalnego tłoku, a parkingi w pobliżu miejskich murów świeciły pustkami. Bez problemu pozostawiłem więc samochód na placu położonym najbliżej zabytkowego centrum i przez jedną z bram (Porta San Giovanni) zanurzyłem się w przeszłość.

San Gimignano dopiero budziło się do życia. Szedłem Via San Giovanni w półcieniu, kierując się w stronę Piazza del Duomo – chciałem tam zajrzeć do kolegiaty. Pracownicy knajpek niespiesznie rozpinali parasole nad stolikami stojącymi na zewnątrz, a poranną ciszę zakłócały tylko rozmowy sklepikarzy i restauratorów otwierających swoje lokale. Turystów było niewielu, zatem przełożyłem poranną café latte na później i ruszyłem przed siebie. Chciałem jak najlepiej wykorzystać czas, zanim pojawią się tłumy. I po raz kolejny pożałowałem, że czasy Muratowa minęły. Chętnie poznałbym znacznie bardziej zaściankowe i rustykalne San Gimignano.

„Wjechaliśmy w starą bramę – zwierzał się Rosjanin (…) – i mijając pustą, ze średniowiecznym niedbalstwem wybrukowaną ulicę, zatrzymaliśmy się przed małym prowincjonalnym albergo [gospodą]. Czekało nas tu miłe, znajome wnętrze na poły wiejskiego zajazdu. Odpoczęliśmy w wielkiej wybielonej izbie, ogrzaliśmy się u komina, a potem zjedliśmy śniadanie w towarzystwie oficera, który znalazł się tutaj służbowo, oraz młodego francuskiego malarza przybyłego na plener. Kiedy wyszliśmy, na ulicy było cicho i pusto, tylko w jednym oknie pokazała się czyjaś twarz, ktoś chciał popatrzeć na przyjezdnych. Za tymi pociemniałymi murami, które przetrwały już stulecia, życie toczy się tak, że niekiedy jego nurt staje się wprost niewidoczny”.

Niestety, obecnie można już tylko pomarzyć o podobnej intymności zwiedzania, choć – oczywiście – późną jesienią czy wczesną wiosną turystów jest tu znacznie mniej. Natomiast latem pozostaje wizyta o poranku, zanim na okolicznych parkingach pojawią się dziesiątki samochodów i autokarów. Co prawda, zorganizowane grupy turystyczne z reguły są karne i skoncentrowane na swoich przewodnikach, ale ich liczba utrudnia dotarcie do niemal każdego interesującego miejsca. Na domiar złego w chwilach, które chcę przeznaczyć na odpoczynek, szczelnie wypełniają każdą knajpkę.

W tej sytuacji udało mi się wypracować pewien złoty środek. Jeżeli z powodów osobistych odwiedzałem Toskanię w środku wakacji, to nabrałem zwyczaju, by w miejscach turystycznych pojawiać się właśnie wcześnie rano. Nie ma wówczas tłoku, a temperatura powietrza sprzyja spacerom. Nie muszę się więc zastanawiać, czy zanim dotrę do wybranego kościoła lub pałacu, dostanę zawału czy udaru. Potem poranna kawa przy zewnętrznym stoliku, spacer po miejscach mniej uczęszczanych i wreszcie lekka przekąska w formie wczesnego obiadu. Najlepiej w małym lokalu, gdzie raczej pojawiają się tylko miejscowi. Upał nie sprzyja zbytnio apetytowi i w pełni rozumiem obyczaje południowców, którzy z reguły zamykają bary i restauracje w najgorętszych godzinach dnia. Oczywiście w atrakcyjnych turystycznie miejscach lokale są otwarte – biznes pozostaje biznesem. Przybysze z chłodniejszych stron świata muszą przecież gdzieś zjeść, zatem nie można tracić takiej okazji.

S. Koper, Niezwykła Toskania, wyd. Fronda

Paweł Muratow zachwycał się pustką San Gimignano, brak turystów docenił również malarz i rysownik Józef Rajnfeld. Ten syn niezamożnego żydowskiego sklepikarza z Warszawy uwielbiał Italię, a w San Gimignano znalazł to, co najbardziej kochał: dawną, oryginalną architekturę, rewelacyjne krajobrazy i – co najważniejsze – fantastyczne freski w kolegiacie Santa Maria Assunta. Uważał nawet, że są lepsze niż dzieła Giotta di Bondone z Florencji i Asyżu.

Rajnfeld po raz pierwszy pojawił się w miasteczku w lipcu 1931 roku i został tam przez kilka tygodni. Twierdził, że jest tak „pięknie, jak tylko można sobie wymarzyć”, a w listach do Jarosława Iwaszkiewicza używał określeń z najwyższej półki („bajecznie”, „cudownie”, „wspaniale”). Zachęcał przyjaciela do przyjazdu, a przy okazji zauważał, że tubylcy są „najgłupszym”, ale też „najsympatyczniejszym narodem w Europie”. Dodatkowym plusem był fakt, iż życie w miasteczku było stosunkowo tanie.

Iwaszkiewicz nie dał się długo prosić, zresztą z Rajnfeldem łączyło go prawdopodobnie coś więcej niż tylko przyjaźń. Na miejsce dotarł autobusem z Florencji, a pojazd był pełen miejscowych, „których interesy polegają na kupieniu jednej gęsi na tydzień czy jednego wieprza na rok”.

„Całe San Gimignano – opisywał skamandryta – jest zbudowane w stylu tej przedziwnej epoki. Całe jest jakąś dekoracją do dziejów, które przebrzmiały czy w ogóle nie nadeszły. Na placu przed katedrą wędrowne trupy śpiewacze dają czasami przedstawienia oper Rossiniego, ale nie dla tych przecie pełnych wdzięku utworów stworzyła średniowieczna rywalizacja te wieże, te mury”.

Wprawdzie była to już inna epoka niż przed wybuchem I wojny światowej, ale w miasteczku czas się zatrzymał, a okoliczna ludność żyła tak, jakby od stuleci nic się tu nie zmieniło. Potężne wieże stały praktycznie opuszczone, „pomiędzy ich żółtymi kamieniami wyrosły graby i oliwki, a mieszkania pod wieżami zubożały i stały się puste”.

„Nie, nie stały puste – prostował Iwaszkiewicz. – Zajęli je fryzjerzy. Pod każdą wieżą mieści się przynajmniej jeden salone, czyli zakład fryzjerski. Obok składów ze starym fajansem, ubogimi tekstyliami, batami i przyborami dla pięknych wołów sieneńskich, obok bud z owocami – wszędzie są barbieri. Ich zakłady, oddzielone od wąskiej uliczki frędzlowatą firanką, stoją zazwyczaj pustkami za dnia. (…). Dopiero wieczorem schodzą się wszyscy razem do jasno oświetlonych sklepów i przy ogólnym goleniu bród zaczynają się rozmowy o wszystkim, co stało się w ciągu upalnego dnia. (…) Przy okazji można nawet zrobić małą transakcję, tu kupić coś, tam usłyszeć o jakimś interesie. Do godziny dwunastej, gdy wszyscy już w całym paese [wieś] śpią, pełne są jeszcze golarnie niespokojnego, młodego elementu”.

Toskania, Włochy

Coś w miastach włoskich pozostało z tego obyczaju do dzisiaj, ale już w formie atrakcji turystycznej. Wielokrotnie widywałem bowiem mobilne zakłady fryzjerskie pod murami zabytkowych kamienic, gdzie golenie przypominało celebrację ważnego obrzędu. Nie był to współczesny barber modelujący brodę, lecz dwóch cyrulików z namaszczeniem dokonujących skomplikowanego zabiegu. Delikwent w pozycji półleżącej na rozkładanym fotelu pod parasolem i archaiczne narzędzia z brzytwą na czele. Wprawdzie kosmetyków używano jak najbardziej współczesnych, ale namydlanie szczęki przypominało misterium. Patrzyłem na te zabiegi jak zahipnotyzowany, chociaż wiedziałem, że jest to tylko popis dla turystów – podobna atrakcja jak kataryniarz czy gadająca papuga.

Józef Rajnfeld odwiedził San Gimignano jeszcze dwa razy. Najdłużej przebywał tu w latach 1935-1937 – przez kilkanaście miesięcy. Radość obcowania z ulubionym miejscem zakłócały mu jednak problemy finansowe i paszportowe. Zapisał się nawet do Akademii Sztuk Pięknych we Florencji, by utrzymać włoską wizę, aczkolwiek raczej rzadko pojawiał się na zajęciach. Udało mu się opublikować kilka rysunków w stołecznym „Skamandrze”, ale tak naprawdę żył z datków od przyjaciół i rodziny. Coraz gorzej dogadywał się też z Iwaszkiewiczem, któremu w listach zarzucał zbytnie zajmowanie się „warszawskimi sprawami”. Miało go to odsuwać od pozycji niezależnego artysty, dla którego ojczyzną był cały świat. Sam Rajnfeld czasami używał w korespondencji bardziej dosadnego języka, co w zderzeniu z filozoficznymi rozważaniami po francusku dawało komiczne efekty.

„Ty jako prawdziwy jouisseur [sybaryta] znajdziesz sposób na szczęście w Polsce – pisał do skamandryty – dla mnie jednak byłoby to katastrofą, et je n’ai pas la passion du malheur [gdyż nie mam zamiłowania do nieszczęścia]. Chyba zbytecznym jest objaśniać, na czym ta katastrofa by polegała. (…) Chciałem Ci tylko jeszcze powiedzieć dobrą polszczyzną, że Pawełek Kranc jest skurwysynem i w dupę jebany…”.

Ciekawy kontrapunkt dla żydowskiego kosmopolity znad Wisły, który najwyraźniej nie mógł się odnaleźć w otaczającym go świecie. Z jednej strony ciągłe podróże po Europie, zmiany miejsca pobytu, a z drugiej – poszukiwanie wewnętrznego spokoju, który chyba chciał znaleźć właśnie w San Gimignano.

„Józio był trudnym przyjacielem – potwierdzał Iwaszkiewicz. – Był bardzo piękny egzotyczną urodą, która nawet wśród południowych Włochów budziła zdziwienie. Ale był bardzo niesforny, nieuważający na »formy«. Zachowywał się dziwacznie przy stole, nie jadał mięsa, miał jakieś niespodziewane kaprysy. Miał prześliczny niski głos, którym pięknie mówił wiersze – polskie, francuskie. Miał nieznośne fobie, z którymi należało się liczyć”.

Iwaszkiewicz był przekonany o wielkim talencie plastycznym przyjaciela. Rajnfeld osiągnął bowiem w dziedzinie rysunku „niebywałą perfekcję” i skamandryta uważał jego dzieła za „zupełne cudo”. Dlatego w miarę swoich możliwości wspomagał finansowo przyjaciela.

Ten jednak z upływem czasu coraz bardziej oddalał się od niego, uważając, że Iwaszkiewicz – jako mąż zamożnej dziedziczki majątku Lilpopów – prowadzi tryb życia godny burżuja. Nawet wspólna Wielkanoc w 1937 roku „nie doprowadziła do porozumienia, nie wyrównała ich rachunków”. Tym bardziej że plastyk przejawiał coraz większe upodobanie do ekscesów homoseksualnych, które raziły pana Jarosława. Osobiście preferował bowiem bardziej kameralne związki.

„Co wieczór schodzą się przy tym inni »modele« – relacjonował Rajnfeld w styczniu 1935 roku – i pokój mój staje się stajnią, palarnią, burdelem i tak dalej. Jestem już tym trochę zmęczony, ale co za rozkosz po smutku Paryża!”.

Nic zatem dziwnego, że Iwaszkiewicz, przygotowując po latach do wydania korespondencję Rajnfelda, usunął z niej dwa listy. Uznał bowiem, że „nawet na jego gust były skandaliczne”. Pierwszy dotyczył „bójek arabskich chłopców pod oknami Józia w Trypolisie, drugi przygód z torreadorami w Maladze”.

Mimo biedy i poczucia niezrozumienia Rajnfeld czuł się jednak na swój sposób szczęśliwy w San Gimignano. Tak przynajmniej można wywnioskować ze wspomnień Czesława Miłosza, który trafił tam wiosną 1937 roku. Znalazł plastyka bez większych problemów, chociaż nie znał jego adresu. Zresztą miasteczko wydało mu się „jakby opuszczone przez mieszkańców”, zatem nie miał problemu ze zlokalizowaniem przybysza znad Wisły.

Rajnfeld mieszkał w pensjonacie „za murami z jakimś jasnowłosym Anglikiem, też malarzem”. Bez wątpienia stanowili parę, zwłaszcza że Miłosz po romansie z Iwaszkiewiczem i poznaniu warszawskiego środowiska gejowskiego bez problemu rozpoznawał symptomy homoseksualizmu.

„Pamiętam ten wieczór z Rajnfeldem i jego przyjacielem – wspominał przyszły noblista – w ogródku ich pensione. Piliśmy wino, patrząc w ciemność pełną świetlików latających nad parowem i nad winnicami. Rajnfeld, czarnowłosy, z okrągłą twarzą, wydawał mi się ujmujący i radosny. Właśnie ta radość i jakby nadmiar energii życiowej pozostały w moim wspomnieniu i później, podczas wojny, próbowałem sobie wyobrazić, co się z nim stało. Nawet mgliście sobie przypominam, myślałem, że jeżeli pozostał we Włoszech, to dobrze dla niego”.

Niestety, Rajnfeld opuścił Włochy i osiadł we Francji. Związał się tam z Janem Lechoniem, który pełnił wówczas funkcję attaché kulturalnego Ambasady Polskiej w Paryżu. Jednak musiało zajść między nimi coś złego, gdyż w dniach klęski Francji w 1940 roku Lechoń odmówił pomocy swojemu kochankowi w ewakuacji, z czego zresztą czynił sobie potem gorzkie wyrzuty na łamach Dzienników. Zrozpaczony Rajnfeld, wiedząc, jaki los czekałby go z rąk hitlerowców, popełnił samobójstwo. Miał wówczas 32 lata.

Niniejszy tekst to fragment książki Słowomira Kopra, „Niezwykła Toskania. Sztuka, krajobraz i antipasti”, wyd. Fronda.

Czytaj też:
536. Najgorszy rok w dziejach świata? Co się wtedy stało?
Czytaj też:
Fenomen husarii. Legendarne zwycięstwa

Źródło: DoRzeczy.pl / Wyd. Fronda