Wreszcie namacalny, konkretny pożytek z Unii Europejskiej. Dostałem książkę – długo do mnie szła, wydana sześć lat temu, ale zapewne w niewielkim nakładzie, własnym sumptem autora – o historii polskiej wódki. Co ona ma wspólnego z Unią? To, że autor, Leszek Wiwała, jak sam przyznaje, wykorzystał materiały zgromadzone przez polskie lobby spirytusowe na użytek sporu o definicję wódki, toczącego się przez kilka lat przed europejskimi organami. Spór, jak pewnie państwo pamiętają, niestety przegraliśmy i obecnie wódką może być w Unii nazywana każda berbelucha pędzona z bananów, skórek, wytłoczyn, a bodaj czy nie ze zużytych opakowań. Jednak okazał się inspirujący, bo oprócz wspomnianej książki pozostała po nim moja ulubiona balladka Ryśka Makowskiego „Zboże, ziemniaki albo śmierć”.
Nie chcę zdradzać zbyt wiele, bo może praca doczeka się kolejnych wydań, ale na przykład zebrane przez autora dowody, że to my nauczyliśmy produkować i pić wódkę Rosjan, są mocne i ważne. Dotąd zawsze uważałem, że poza niewoleniem siebie samej i innych ma ta nacja tylko dwa talenty – umie produkować bardzo dobrą broń i właśnie wódkę. A tu się okazuje, że tego drugiego nauczyła się od nas. Nic dziwnego, że upamiętnia się tam świętem państwowym okupowanie przez Polaków Kremla – nie tylko były to jedyne dwa lata w historii Rosji, gdy należała ona do Europy, lecz także oddają w ten sposób nasi sąsiedzi, co należne, krajowi, któremu zawdzięczają codzienny napitek.
My z kolei powinniśmy jakoś odwdzięczyć się Włochom, a konkretnie Florencji. Bo to stamtąd, według Leszka Wiwały, poprzez Czechy, dotarła do nas sztuka destylacji w alembiku. W średniowieczu bowiem traktowana ona była jako swego rodzaju wiedza tajemna. Wysokoprocentowy alkohol, uważany za skuteczne, ale niebezpieczne w nadmiernych ilościach lekarstwo, wyrabiano niemal wyłącznie w klasztorach, które z kolei – jak powszechnie wiadomo – nauczyły się tej sztuki od Arabów. Dopiero Girolamo Savonarola podczas swych krótkich rządów nakazał klasztorom totalną głasnost’ i w ten sposób strzeżone wcześniej pilnie receptury rozeszły się po całym świecie.
Inna sprawa, że obok ludzi serdecznie za to, jak ja na przykład, kontrowersyjnemu kaznodziei wdzięcznych wielu zapewne uzna, że za karę należałoby dodatkowo polać alembikowym jadem stos, na którym go spalono. Nie wiem, czy tak nie zrobiono, ale raczej nie, bo destylacja w alembikach była długotrwała, kosztowna (szło na nią mnóstwo opału) i cena uzyskiwanego płynu odzwierciedlała to.
Fakt, że w ostatecznym alkoholowym podziale Europy znaleźliśmy się w strefie wódki, świadczy, iż jej upowszechnienie to czasy znacznie od średniowiecza późniejsze, zapewne dopiero wiek XVII, kiedy to gwałtowne ochłodzenie klimatu podcięło naszą kwitnącą dotąd potęgę, a napędziło wzrost handlującej z całym światem futrami Rosji. Z tym że akurat w dziedzinie produkcji wódki o upadku mówić nie można było. Dane o setkach gorzelni i o milionach litrów markowych trunków, jakie produkowaliśmy w wieku XIX, w zdecydowanej większości na rynki zachodnie, napawają dumą. Niestety, wszystko to poszło z dymem w czasie I wojny światowej, niszczone przez obu zaborców z całą perfidią, a w przypadku Niemców wręcz wedle zawczasu przygotowanego planu. Po tym ciosie nigdy się już polskie gorzelnictwo nie podniosło, bo o tym, co się piło za komuny, lepiej milczeć… Dobrze, że dziś znowu jest kilka gatunków, przy których nie wstyd powspominać minioną chwałę.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.