Gra Czesława Miłosza
  • Krzysztof MasłońAutor:Krzysztof Masłoń

Gra Czesława Miłosza

Dodano: 
Czesław Miłosz
Czesław Miłosz Źródło: Wikimedia Commons / Artur Pawłowski
„Był to rok 1968 czy 1969 rok. Powiedział mi – na trzeźwo – że trzeba przyłączyć Polskę do Związku Radzieckiego. Myślałem, że to żart czy prowokacja. Lecz gdy powtórzył to na kolacji, gdzie byli Amerykanie, którym się to nawet bardzo spodobało – wstałem i wygarnąłem” - wspominał Zbigniew Herbert.

„Mój życiorys jest jednym z najdziwniejszych, na jakie udało mi się natrafić. Brak mu co prawda jasności moralitetu, jak u Josifa Brodskiego, który przerzucał nawóz widłami w sowchozie pod Archangielskiem, a parę lat później zbierał wszelkie zaszczyty, łącznie z Nagrodą Nobla. Nie brak mu jednak podobieństw do baśni o głupim Jasiu, bo trzeba było nie lada głupoty, żeby postąpić inaczej niż moi koledzy z literackiego środowiska i uciec na przekonany o swojej dekadencji Zachód. Niebezpieczeństwa takiej ucieczki dobrze ujmuje zastosowana do zimnej wojny cytata z Szekspira: »Biada podrzędnym istotom,/które wchodzą między ostrza potężnych szermierzy«”.

Ponad pół wieku temu, w Paryżu ten były dyplomata Polski komunistycznej poprosił francuskie władze o azyl polityczny. „Wymierzone we mnie pióra moich warszawskich kolegów – pisał potem – nie tylko służyły ich strachowi, jak w wypadku Słonimskiego i Iwaszkiewicza, także u niektórych zupełnie szczeremu oburzeniu.

»Klnę się na matkę i Warszawę,/Że to mnie jeszcze boli« – pisał w »Poemacie dla zdrajcy« Gałczyński, a Kazimierz Brandys w opowiadaniu »Nim będzie zapomniany« stworzył postać moralnie skażoną, bo tylko taka mogła zdobyć się na zerwanie z »obozem postępu«”.

W Paryżu Miłosz napisał „Zniewolony umysł”, w którym – jak twierdził Witold Gombrowicz – „walczy na dwa fronty: tu idzie nie tylko o to, aby w imię kultury zachodniej potępić Wschód, lecz także o to, aby Zachodowi narzucić własne, odrębne przeżycie, stamtąd wyniesione, i swoją nową wiedzę o świecie. I ten pojedynek, już nieomal osobisty, polskiego nowoczesnego pisarza z Zachodem, gdzie gra toczy się o wykazanie własnej wartości, siły, odrębności, jest dla mnie ciekawszy niż cała analiza spraw komunizmu”.

Urodzony w małym kraju

W każdym razie polska legenda Czesława Miłosza narodziła się właśnie wtedy. A co było wcześniej, co ukształtowało tego wybitnego poetę, świetnego eseistę, średniego raczej prozaika? Najkrócej mówiąc – Wilno. Odbierając w Sztokholmie Nagrodę Nobla w 1980 r., powiedział między innymi: „Dobrze jest urodzić się w małym kraju, gdzie przyroda jest ludzka, na miarę człowieka, gdzie w ciągu stuleci współżyły ze sobą różne języki i różne religie. Mam na myśli Litwę, ziemię mitów i poezji. I chociaż moja rodzina już od XVI wieku posługiwała się językiem polskim, tak jak wiele rodzin w Finlandii szwedzkim, a w Irlandii angielskim, wskutek czego jestem polskim, nie litewskim, poetą, krajobrazy i być może duchy Litwy nigdy mnie nie opuściły. Dobrze jest słyszeć od dziecka słowa łacińskiej liturgii, tłumaczyć w szkole Owidiusza, uczyć się katolickiej dogmatyki i apologetyki. Jest błogosławieństwem, jeżeli ktoś otrzymał od losu takie miasto studiów szkolnych i uniwersyteckich, jakim było Wilno, miasto dziwaczne, barokowej i włoskiej architektury przeniesionej w północne lasy i historii utrwalonej w każdym kamieniu, miasto czterdziestu katolickich kościołów, ale i licznych synagog; w owych czasach Żydzi nazywali je Jerozolimą północy. Dopiero też, wykładając w Ameryce, zrozumiałem, jak wiele przeniknęło we mnie z grubych murów naszego starego uniwersytetu, z zapamiętanych formuł prawa rzymskiego, z historii i literatury dawnej Polski, które dziwią młodych Amerykanów swoimi szczególnymi cechami: pobłażliwą anarchią, rozbrajającym zaciekłe spory humorem, zmysłem organicznej wspólnoty, nieufnością wobec wszelkiej władzy scentralizowanej”.

Noblista różne rzeczy w swoim czasie mówił i pisał. Wobec katolicyzmu bywał wielce krytyczny, na przykład w „Widzeniach nad zatoką San Francisco” utrzymywał: „Zaprawa, jaką w dzieciństwie otrzymuje katolik, skłania go do szacunku wobec tajemnicy, życie i śmierć ukrywają swoją głębię pod wieloma warstwami znaczeń. Tajemnica zmusza do pokornego poddania się autorytetowi, który czerpie swoją władzę z woli Boga, ale umysł waha się pomiędzy rezygnacją i nadzieją, że jest jakaś ścieżka prowadząca do wnętrza twierdzy. Gdyby nie ta nadzieja, nie byłoby w przedsionkach amerykańskich kościołów stoisk z paperbacks katolickiej literatury filozoficznej”.

Wileńskie Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta ukończył przyszły noblista w 1929 r. Na maturze pisał o „rzece czasu” Heraklita. „Z niewiadomych powodów – wspominał w połowie lat 80. – od wczesnej młodości czy nawet od dziecka byłem szczególnie wrażliwy na opowieści o przemijaniu ludzi i rzeczy”.

Pomijany jest często w biograficznych tekstach o poecie ważny epizod gimnazjalny – przynależność do PET, uczniowskiej organizacji, na poły tajnej, z pięknymi tradycjami niepodległościowymi. Jednak Miłosz zapamiętał ją jako mocno liberalną i antyendecką [? – przyp. K.M.]. Jednak to w niej kształtował się światopogląd przyszłego autora „Rodzinnej Europy”.

Obnosił się zawsze Miłosz ze swoją litewskością, komplikując rzecz nad wyraz. „My jesteśmy Litwini – powiadał. – Litwini, ale nie w sensie tym, który przyjął się w dwudziestym wieku, gdzie żeby być Litwinem, trzeba było mówić po litewsku”.

Gdyby Czesław Miłosz nie komplikował sam nadmiernie swego pochodzenia, powinien za Józefem Mackiewiczem powtórzyć: „Jestem obywatelem Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Księstwa istniejącego wyłącznie w ludzkiej pamięci, a bardziej może – jak by powiedział Zbigniew Herbert – „królestwa bez kresów i miasta popiołów”. W „Roku myśliwego”, swej bodaj najbardziej kontrowersyjnej książce, Miłosz nie owijał już niczego w bawełnę, pisząc: „[...] niewątpliwie powoływanie się na genealogię litewską było dla mnie jeszcze jednym sposobem odcięcia się od moich rzeczywistych czy urojonych prześladowców-Lechitów”. Z obrzydzeniem otrząsał się: „Norwid jest dla mnie zanadto lechicki. To Lechita. Ja nie lubię Lechitów”.

To ja będę Litwinem

W „Ziemi Ulro” wspominał: „Kiedy byłem studentem, koledzy moi podśmiewali się trochę z wujka w Paryżu i nawet w Szopce Akademickiej lalka mnie wyobrażająca śpiewała o tym, że wuj Oskar otworzy książeczkę czekową. Możliwe, że krewny, choćby daleki, ale opromieniony blaskiem miasta, które siłą rozpędu ciągle jeszcze uchodziło za kulturalną stolicę świata, pomagał mi w zadzieraniu nosa”.

Urodzony na głębokiej Białorusi Oskar Miłosz reprezentował Litwę jako chargé d’affaires. Przed 1918 r. niczego o Litwie nie wiedział. W wieku 11 lat wyjechał do Paryża, ojca miał sportsmena i podróżnika, bogacza, po babce był ćwierć-Włochem, po matce, Marii Rosenthal z Warszawy – co znacznie ważniejsze – pół-Żydem. Adamowi Michnikowi w 1991 r. ujawnił Czesław Miłosz nazwisko człowieka, który skłonił Oskara Miłosza do wybrania litewskości. Był nim nie kto inny jak tylko Roman Dmowski: „Bodaj w 1917 roku w Stanach Zjednoczonych był Dmowski i tam wyłożył swoje credo. Nastroiło ono do Polski niesłychanie nieufnie znaczną część opinii amerykańskiej. Dmowski uważał, że to, co na Wschodzie, to wszystko Polska. Nie ma żadnych Litwinów, Białorusinów, Ukraińców. No i jak to Oskar Miłosz usłyszał, to powiedział: »Jeżeli Polska nie chce uznać, że istnieje niepodległe państwo litewskie, to ja będę Litwinem«”.

Litwin był z niego żaden. Po litewsku nie mówił ani słowa, ale uczestniczył w pertraktacjach, nie mając pojęcia ani o współczesnych kwestiach polsko-litewskich, ani o historii wzajemnych stosunków między tymi narodami. Pamięć o roli, jaką odegrał w Lidze Narodów, na konferencjach międzynarodowych i dwustronnych – polsko-litewskich, pamięć o tym, co mówił jako dyplomata i dziennikarz, każą widzieć w nim przede wszystkim renegata.

W maju 1992 r. na Uniwersytecie Witolda Wielkiego w Kownie Czesław Miłosz odebrał doktorat honorowy. W swojej mowie zawarł wtedy ważną deklarację: „[...] nie mogę pominąć zadań, które wyznaczyłem sobie jako polskiemu poecie. Należy do nich działanie na rzecz odsunięcia w przeszłość konfliktów dzielących dwa kraje i ustalenia dobrych sąsiedzkich stosunków”. Przyjmie też Order Wielkiego Księcia Giedymina oraz tytuł Obywatela Honorowego Powiatu Kiejdańskiego.

Żdanowszczyzna

Na Uniwersytecie Stefana Batorego zapisał się Miłosz na prawo, ale większą aktywność wykazywał w uniwersyteckim Kole Polonistów, a szczególnie w jego Sekcji Twórczości Oryginalnej (STO). Wyżywał się też w Akademickim Klubie Włóczęgów. W 1931 r. ze Stefanem Zagórskim, bratem Jerzego – poety i drugim Stefanem – Jędrychowskim, późniejszym PRL-owskim dygnitarzem, wybrali się w rejs czółnem aż do Paryża.

W 1933 r. wspólnie ze Zbigniewem Folejewskim, po wojnie profesorem literatur słowiańskich, opublikował „Antologię poezji społecznej”. W „Rodzinnej Europie” poezję tę nazwie „dziennikarstwem uprawianym po to, żeby okupić własną nieobecność w starciu robotników z policją”. Nadmiernie publicystyczny był też z pewnością jego „Poemat o czasie zastygłym” (1933). Od w rzeczywistości późniejszych o trzy lata „Trzech zim” artystycznie dzielą ten zbiór lata świetlne.

Z wileńskiego radia wyrzucono go za nazbyt liberalne poglądy i lansowanie kultury białoruskiej. Na początku lat 30. Miłosz związał się w Wilnie z grupą Żagary. To z tego okresu, dokładnie z 1932 r., pochodzą jego publikowane w „Pionie” artykuły, które po latach pogardliwie określi jako „żdanowszczyznę”. Niewątpliwie przesadne było nazwanie przez niego Związku Sowieckiego „najciekawszym krajem świata”, i – niestety – z gruntu antyżydowską była jego ocena „Wiadomości Literackich”, w których widzieć chciał „semicką melancholię i pakuły humanitaryzmu”. Swoją drogą niechęć do skamandrytów, z wyjątkiem Jarosława Iwaszkiewicza, pozostała mu na zawsze. Zważywszy na znany zapis z „Dziennika” Iwaszkiewicza mówiący o tym, co robił on z Miłoszem w Celi Konrada, doszukiwać się można różnych powodów tego sentymentu.

Zadziwiająco młodzieńcze spojrzenie
W wierszu „Daemones” Czesław Miłosz trochę się odsłonił:

Czy lepszy byłem, czy gorszy
Na grze mój żywot się kończy
[…]

... kim byłem naprawdę
Nie zdradzą pisania żadne.

Czy w obłok, zmienny i nikły,
Będziecie pakować widły

I za to dręczyć przez wieki,
Że człowiek byłem kaleki”.

O żadnym kalectwie, fizycznym czy umysłowym, mowy być nie może; Miłosz był okazem zdrowia i witalności, które nie opuszczały go aż do ostatnich lat. Jednak kto naprawdę krył się za tubalnym, zaraźliwym śmiechem i zadziwiająco młodzieńczym spojrzeniem niebieskich oczu? Po lekturze książki Andrzeja Franaszka „Miłosz. Biografia” wiemy o nim znacznie, znacznie więcej niż wczoraj.

Biograf ten w swojej pracy postawił na to, co w Miłoszu było dla niego najciekawsze – na jego życie. O romansach Miłosza autor jego biografii nie rozpisuje się nadmiernie, ale też nie przechodzi całkowicie do porządku dziennego nad faktami, a nawet potencjalnymi faktami, jak to się dzieje w przypadku ważnego w życiu poety jego przedwojennego związku z późniejszą żoną Sergiusza Piaseckiego. Czy rzeczywiście odtrącił wtedy będącą w ciąży kochankę i wymógł na niej pozbycie się dziecka? W tego rodzaju sprawach nie można być niczego pewnym, jest jednak prawdą, że postać Jadwigi Waszkiewicz wracać będzie na karty twórczości Miłosza wielokrotnie. W każdym razie zwracający uwagę swą napastliwością stosunek Piaseckiego do Miłosza (czemu dał wyraz w artykule „Były poputczyk Miłosz”) staje się bardziej zrozumiały.

Wyliczanie kochanek Miłosza nie ma sensu, ale przynajmniej kilka jego związków z kobietami odbić się miało na jego twórczości. Z pewnością dotyczy to żydowskiej filozofki Jeanne Hersch, Renaty Gorczyńskiej, w jakimś też stopniu Jane Zielonko, którą „odziedziczył” po Ksawerym Pruszyńskim.

No i, oczywiście, dwie żony, z których pierwsza – Janina de domo Dłuska primo voto Cękalska – kobieta doprowadzająca do łez otoczenie i nieprzypadkowo nazywana „Cyjankalską”. Wyjątkowo prezentuje się jego związek z drugą żoną Carol. Jedyną kobietą, która wcale nie uważała, by pożycie z Czesławem było trudne.

(Nie)daremna była krew ułana

W „Roku myśliwego” pisał: „Polska mnie przeraża. Powiedzmy, że przerażała mnie przed wojną, podczas wojny i przeraża całe te dziesięciolecia po wojnie. Jak powinien zachować się schwytany przez nią człowiek (urodzenie się tam czy język), jeśli chce być rozumny, trzeźwy, spokojny, a przy tym uczciwy? Jeżeli uważa te bezustanne ofiary, konspiracje, powstania za zupełny nonsens, po prostu dlatego, że w normalnych krajach tego nie ma? I ostatecznie, jeśli 99 proc. Francuzów żyło jak zwykle po klęsce 1940 roku, to jest normalne”.

Nie był zmobilizowany. Dotarł do Lublina, następnie do Lwowa, a po zetknięciu się z sowieckimi czołgami zdążył jeszcze przekroczyć granicę w Zaleszczykach. W Rumunii przebywał do końca 1939 r. O tym okresie swojego życia wyraźnie nie chciał pisać i mówić. Wiktor Trościanko wyrzucał nobliście, że gdy inni Polacy przedzierali się z Rumunii do Francji do formowanego tam Wojska Polskiego, on w ambasadzie sowieckiej w Bukareszcie prosił o zgodę na powrót do Wilna. Granicę rumuńsko-sowiecką przekroczył Miłosz z paszportem nansensowskim, dla bezpaństwowców w styczniu 1940 r. Później, już w Wilnie, wyrobi sobie paszport litewski, z tym że z wpisem „Lenkas” (Polak) w rubryce określającej narodowość.

W Wilnie widział wkroczenie Sowietów do Wilna i nawet „głosował” w wyborach do parodii Sejmu, „zabazgrawszy należycie moją kartkę, tak żeby głos był nieważny, co oczywiście nic nie pomogło”. W na krótko zmienionej rzeczywistości politycznej zdążył zamieścić kilka artykułów w kierowanej przez Józefa Mackiewicza „Gazecie Codziennej”.

„Podstawowym argumentem uzasadniającym dla Miłosza służbę dla tuż powojennej [pisownia oryginalna – przyp. red.] Polski komunistycznej – napisał w eseju »Lewy profil« Jacek Trznadel – jest ówczesna ocena podporządkowania Polski komunizmowi Rosji Sowieckiej, nieograniczonego w czasie, trwałego historycznie. A więc na zawsze w ramach Imperium”.

W Warszawie, do której wrócił po okupacyjnej tułaczce, współorganizował podziemne życie kulturalne. I pisał. Jego 28-stronicowe „Wiersze” firmowane nazwiskiem Jana Syrucia przepisali na maszynie, powielili w 46 egzemplarzach i oprawili przyszła żona poety Janina i literacki przyjaciel Jerzy Andrzejewski.

Przez pierwsze dni powstania Miłosz przebywał na peryferiach stolicy, na Okęciu. Schwytany przez Niemców znalazł się w obozie w Pruszkowie, skąd wydostała go jakaś zakonnica. Miłoszowie (ślub zawarli w styczniu 1944 r.) schronili się na wsi, u chłopa. Stamtąd wyjechali do Krakowa, gdzie w końcu 1944 r. znaleźli dach nad głową w podkrakowskich Gorzycach, u teściowej Jerzego Turowicza. Niebawem załatwi im (i Brezom) mieszkanie przy ulicy Świętego Tomasza mogący w tamtym czasie wszystko Adam Ważyk.

Zadania na lata całe

Tadeusza Krońskiego, młodego filozofa, Miłosz poznał w latach 30. w domu Bolesława Micińskiego. W połowie okupacji Miłosz pisze, że to on w 1943 r. przekonał go, iż nie ma i nie będzie powrotu do międzywojennej Rzeczypospolitej, że tamta Polska skończyła się raz na zawsze. A po wojnie ten „Tygrys” (tak nazywał go Miłosz) pisał do przyjaciela: „My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji [...]. Poza tym – wylicza nadawca listu – zdławiony powinien być antyintelektualizm polski, romantyzm, sentymentalizm, ksenofobia, katolicyzm...”. Zadania na lata całe!

„Za żadne skarby nie wstąpiłbym do PPR, natomiast łączyły mnie z nimi moje antyprawicowe obsesje i fobie, tak że nie musiałem kłamać, krytykując rząd emigracyjny i kierownictwo podziemia w moich artykułach” – wspominał Miłosz pierwszy, „pionierski” okres tej Polski, która „wybuchła” jeszcze w 1944 r., w Lublinie. W „Nieobjętej ziemi” pisał o komunizmie, że dał on „literaturze polskiej niebywałą szansę. Zawsze historycznie zorientowana, ale własną tylko historią zajęta, a więc mało dostępna dla obcych, nagle znalazła się wobec uniwersalnego tematu. Tylko że niewielu piszących wyciągnęło z tego wnioski”. Artykuły zaś do druku w „Dzienniku Polskim” w Krakowie kwalifikował mu jego wileński kolega, w PRL wieloletni nadzorca literatów Jerzy Putrament.

W 1945 r. złożył Miłosz wniosek o przyjęcie do służby dyplomatycznej. „Ja sam miałem tyle kwalifikacji na dyplomatę, co krowa na śpiewanie sopranem – przyznawał po latach samokrytycznie. – Choć przynajmniej znałem angielski. Inny żagarysta, Jerzy Zagórski, którego Putrament zrobił attaché kulturalnym w Paryżu, nawet nie mówił po francusku”.

W grudniu 1945 r. wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie najpierw zatrudniono go w nowojorskim konsulacie, a od 1947 r. był attaché kulturalnym ambasady w Waszyngtonie. Trzy lata później przeniesiony został na stanowisko sekretarza ambasady PRL w Paryżu. Wziął sobie do serca radę Antoniego Słonimskiego, który w 1948 r. w Waszyngtonie pouczał go: „Słuchaj starego, mądrego Żyda, siedź jak najdłużej za granicą”.

W trakcie pobytu w Warszawie odebrano mu paszport, który z trudem – dzięki żonie Zygmunta Modzelewskiego – odzyskał i wyjechał do Paryża, gdzie poprosił o azyl. Nie był wolny od rozterek: „Zadawałem sobie [...] pytanie, czy lepiej być zamkniętym w jednej celi z inteligentnym bandytą, czy z dobrotliwym debilem – co podaję jako dowód mojej traumatycznej niechęci do Zachodu, w czym na pewno nie byłem w Polsce wyjątkiem. Niestety, nadzieje na jaki taki socjalizm bez sowietyzmu okazywały się stopniowo zawodne”.

Był jak student…

Zbigniew Herbert wspominał: „Był to rok 1968 czy 1969 rok. Powiedział mi – na trzeźwo – że trzeba przyłączyć Polskę do Związku Radzieckiego. Myślałem, że to żart czy prowokacja. Lecz gdy powtórzył to na kolacji, gdzie byli Amerykanie, którym się to nawet bardzo spodobało – wstałem i wygarnąłem”. Podobno po latach doszło między poetami do, nazwijmy to tak, normalizacji stosunków. Niemniej pozostał znamienny wiersz Herberta „Chodasiewicz” z tymi słowami:

[...] był hybrydą w której wszystko się telepie
duch i ciało góra z dołem raz marksista raz katolik
chłop i baba a w dodatku pół Rosjanin a pół Polak”.

Amerykanie, widząc w nim komunistycznego aparatczyka, początkowo odmawiali przyznania mu wizy, ale w 1960 r. dopiął swego, wyjechał do Berkeley, gdzie objął na uniwersytecie katedrę języków i literatur słowiańskich. Pokpiwał czasami ze swego „bakalarstwa”, ale to ono zapewniło mu życiową stabilizację i dostatek materialny. A potem przyszedł polski rok – 1980, a wraz z nim Nobel. I czy nie miał racji Ksawery Pruszyński, nazywając go pieszczochem losu, co po rosyjsku brzmi znacznie lepiej: „bałowien’ sud’by”.

Artykuł został opublikowany w 7/2013 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.