SB na tropie złotego pociągu

SB na tropie złotego pociągu

Dodano: 
Wejście do sztolni w masywie góry Sobiesz.
Wejście do sztolni w masywie góry Sobiesz. Źródło:fot. Tomasz Matysik (Archiwum HDR)
Generał Kiszczak zorganizował specjalną grupę poszukiwawczą, która przetrząsała Karkonosze. Co znalazła?

Grzegorz Janiszewski

Mieszkańcy niewielkich podjeleniogórskich Piechowic musieli być w szoku, kiedy wiosną 1998 r. od strony niedalekiej góry Sobiesz zaczęły dobiegać odgłosy wybuchów. Na zbocza góry wjechały koparki i ciężki sprzęt górniczy. Jeśli ktoś – nie bacząc na ustawione znaki zakazu i płot – podszedł bliżej, wówczas mógł dostrzec ziejące w ziemi olbrzymie dziury i dziesiątki odwiertów w skałach. Po Piechowicach i innych podsudeckich miejscowościach od dawna krążyły legendy o ukrytych przez Niemców skarbach. Teraz można się było przekonać na własne oczy, ile jest w nich prawdy.

Dolny Śląsk w czasie drugiej wojny światowej był wyjątkowo bezpiecznym rejonem III Rzeszy. Alianckie naloty zdarzały się rzadko. Sowieci w sudeckich kotlinach pojawili się dopiero w maju 1945 r. A Niemcy już w 1942 r., w obawie przed nalotami, zaczęli tam gromadzić dzieła sztuki z całych Niemiec. Zajmował się tym konserwator zabytków prowincji Günther Grundmann. Najcenniejsze przedmioty były wywożone do mniejszych miasteczek i na wieś. Ukrywano je w skrytkach przygotowanych w dworach, pałacach i kościołach. Grundmann założył ponad 100 takich magazynów.

Trafiały tam też polskie zbiory. Przez którąś ze skrytek Grundmanna przeszedł najcenniejszy obraz zrabowany w Polsce przez Niemców – „Portret młodzieńca” Rafaela Santiego, do dziś nie odnaleziony po wojennej zawierusze. Większość tych miejsc została spenetrowana przez żołnierzy Armii Czerwonej, miejscową i napływającą ludność, a potem przez polskie władze, które odzyskały część zabytków. Skrytki Grundmanna dały początek legendom o niewyobrażalnych skarbach ukrytych przez Niemców.

Złoto Wrocławia

Jednak to ukryte złoto najbardziej rozpalało wyobraźnię. Pod koniec wojny w stolicy Dolnego Śląska mogło znajdować się kilkadziesiąt ton tego kruszcu. Oprócz zapasów wrocławskich i częstochowskich banków również depozyty ludności, zobowiązanej przez władze do oddawania kosztowności. Historie o wywiezionym z miasta „złocie Wrocławia” zaczęły krążyć zaraz po wojnie. Na trop takiego transportu w latach 50. trafili funkcjonariusze wrocławskiego Urzędu Bezpieczeństwa.

Czytaj też:
Szyfry z jeziora Schliersee. Jak wyławiano tajemnice III Rzeszy

Rozpoznając środowiska Niemców, którzy pozostali po wojnie na Dolnym Śląsku, zwrócili uwagę na niepozornego weterynarza – Herberta Klosego, który po wojnie osiedlił się pod górą Wielisławką niedaleko Złotoryi. Klose w czasie wojny służył w niemieckiej policji w Belgii i Holandii. W 1942 r. znalazł się we Wrocławiu, a w 1945 r. został szefem jednej z działających u podnóża Sudetów grup Wehrwolfu. Aresztowany w 1953 r. i przyciśnięty przez ubeków, którzy znali jego przeszłość, zaczął snuć im opowieści o skarbach. Miał być członkiem specjalnej grupy, która jesienią i zimą 1944 r. przeprowadzała rekonesans w kilkunastu miejscach na Dolnym Śląsku, gdzie miało zostać ukryte „złoto Wrocławia”. Między innymi w okolicach Białego Jaru pod Śnieżką, Wielisławki, klasztoru w Lubiążu i Piechowic.

W połowie grudnia 1944 r. na rozkaz tajemniczego SS-Standartenführera Ollenhauera Klose miał brać udział w ewakuacji ok. 1,5 tony złota z piwnic wrocławskiego prezydium policji. Konwój czterech ciężarówek ruszył w kierunku Karpacza, gdzie złoto zostało przeładowane na sanie. Oficerowie ruszyli za nimi konno w kierunku schroniska Samotnia. Pech chciał, że Klose podczas drogi spadł z konia, uderzył się w głowę i stracił przytomność, przez co nie dowiedział się, gdzie został ukryty skarb.

Kiszczak wchodzi do akcji

Klose szybko wyszedł z aresztu, ale pozostawał pod obserwacją organów bezpieczeństwa. Później jeszcze wielokrotnie opowiadał różne wersje swojej historii, klucząc, zasłaniając się niepamięcią i zmieniając fakty. W latach 60. jego opowieścią ponownie zainteresował się funkcjonariusz wrocławskiej Służby Bezpieczeństwa Stanisław Siorek. Zawodowo zajmował się tropieniem niemieckich szpiegów i przy okazji nasłuchał się też opowieści o ukrytych niemieckich skarbach. Z czasem ich poszukiwanie stało się jego pasją.

Czytaj też:
Tajemnica mordu w Podgajach. Jedna z największych polskich zagadek II wojny światowej

Raporty, którymi esbek bombardował przełożonych, w końcu padły na podatny grunt. Sabotażyści z Wehrwolfu nie spędzali już PRL-owskim decydentom snu z powiek. Wielkimi krokami zbliżał się natomiast kryzys ekonomiczny. Kierownictwo polskich tajnych służb nie gardziło złotem rabowanym podczas operacji „Żelazo”, więc wizja odnalezienia kilkudziesięciu ton poniemieckiego kruszcu musiała robić na nim ogromne wrażenie. Zwłaszcza że można by z tego uszczknąć coś dla siebie.

Sprawą zainteresował się ówczesny minister spraw wewnętrznych Czesław Kiszczak, który o poniemieckich skarbach słyszał jeszcze w czasach, kiedy kierował Wojskową Służbą Wewnętrzną Śląskiego Okręgu Wojskowego. W czerwcu 1981 r. razem z szefem Głównego Zarządu Szkolenia Bojowego WP gen. Wojciechem Barańskim powołał mieszaną, składającą się z żołnierzy i funkcjonariuszy MSW grupę „Karkonosze”. Na jej czele stanął mjr Jerzy Liwski z Oddziału III Zarządu IV WSW, zajmującego się m.in. techniką operacyjną i przedsięwzięciami specjalnymi. Do grupy został również oddelegowany Siorek.

Na początku 1982 r. wytypowano sześć (potem 11) miejsc, w których mogły zostać ukryte skarby. Wydawało się, że dysponując zebranymi przez Siorka przez wiele lat poszukiwań informacjami i wojskowym sprzętem, sukces będzie w zasięgu ręki. Tymczasem prace skupiły się na terenie pocysterskiego klasztoru w Lubiążu nad Odrą. Siorek od dawna był przekonany, że znajduje się tam podziemna fabryka zbrojeniowa. W prowadzeniu poszukiwań pomagali pracownicy Wojewódzkiego Ośrodka Archeologiczno-Konserwatorskiego i różdżkarze.

W końcu udało się odnaleźć „skarb”. W miejscu wskazanym przez radiestetę wykopano metalową tubę zawierającą 1290 srebrnych monet i 64 złote. Na pewno nie były one „złotem Wrocławia”. Bliższe badania monet ujawniły, że zostały ukryte w połowie XVIII w., najpewniej podczas wojen śląskich. Tylko 89 srebrnych monet trafiło później do Muzeum Narodowego we Wrocławiu. Pozostałe zostały sprzedane w kraju i za granicą, a część dochodów zasiliła fundusz operacyjny WSW.