Leśnik z krwi i kości, zapalony przyrodnik bezgranicznie oddany pracy. Właśnie taki był Józef Miłobędzki – człowiek, któremu przypadło w udziale symboliczne przejęcie lasów z rąk okupantów, absolwent Wydziału Leśnego w Instytucie Gospodarstwa Wiejskiego i Leśnictwa w Puławach, przez wiele lat związany z lasami na terenach Królestwa Kongresowego. W marcu 1918 r. został naczelnikiem nowo powstałego Wydziału Leśnego Ministerstwa Rolnictwa i Dóbr Koronnych, a w październiku objął kierownictwo nad Wydziałem Ochrony Lasów.
W niemieckim zarządzie czynił usilne starania o przejęcie kontroli nad lasami Królestwa Kongresowego, by ukrócić dewastacje. Na próżno. Niemcy tłumaczyli swoją politykę „wojenną potrzebą”.
Wszystko zmieniło się 11 listopada 1918 r. Dzień, który do historii przeszedł jako data odzyskania niepodległości przez Polskę, okazał się także dniem symbolicznego odzyskania lasów. Właśnie wtedy Miłobędzki wraz z grupą leśników, w asyście wojskowej, przejął w Warszawie z rąk niemieckich siedzibę resortu rolnictwa i siedzibę Głównego Zarządu Lasów. Niemiecki personel opuścił biura, a kilka dni później wyjechał ze stolicy.
Interes, a nie przyroda
To, co przejmował Miłobędzki, nie napawało optymizmem. Jeszcze przed zaborami ziemie polskie były zalesione w 37 proc., a u progu odzyskania niepodległości – zaledwie w 23 proc. W ciągu 123 lat zaborów straciliśmy prawie 1,7 mln ha lasów, a każdy z zaborców prowadził odmienną politykę leśną, zgodną z własnym interesem.
„Polityka […] okupantów sprowadzała się głównie do wycinki i rozdawnictwa. Państwa zaborcze z pobudek fiskalnych i z powodu ustawicznych kłopotów finansowych tworzyły ze sprzedaży lasów państwowych źródło do czerpania funduszów na pokrycie niedoborów ogólnopaństwowych lub wynagradzania niemi swoich dostojników, którzy chętnie wyciągali ręce po [lasy] rozdawane bezpłatnie lub na warunkach ulgowych” – pisał Jan Miklaszewski, organizator administracji polskiego leśnictwa od 1918 r. i przyszły rektor Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.
Sposób zagospodarowania lasów był „nader prymitywny i konserwatywny”. Zabiegi hodowlane i pielęgnacyjne ograniczały się do minimum. Trzebieże, czyli cięcia pielęgnacyjne, wykonywano rzadko i niechętnie, wyłącznie w razie konieczności, gdy drzewa były atakowane przez szkodniki. Lasy obchodziły zaborców o tyle, o ile mogły przynieść doraźny, szybki zysk.
Bilans polityki zaborców
Lasy wychodziły spod zaborów okaleczone, przetrzebione, wyniszczone rabunkową wycinką. Niemcy eksploatowali je bez litości. Tylko w Puszczy Białowieskiej, okupowanej od 1915 r., wycięli 6,5 tys. ha najlepszych drzewostanów i wywieźli 2,6 mln m sześc. najcenniejszego drewna. W byłym zaborze rosyjskim straty szacowano na 33 mln m sześc. drewna użytkowego i 22 mln m sześc. drewna opałowego, w zaborze austriackim – odpowiednio 2 mln m sześc. i 1 mln m sześc. Ogółem ówczesne straty szacuje się na 60 mln m sześc. drewna. Spustoszeń przyrodniczych nie sposób ocenić.
Lasom szkodziła nie tylko gospodarka rabunkowa, lecz także siły natury. Osłabione drzewa nie były w stanie oprzeć się ekstremalnym warunkom pogodowym – wichurom czy gwałtownym opadom śniegu. Stały się też podatne na szkody powodowane przez owady. Na domiar złego lasy państwowe były obciążone różnymi służebnościami wobec ludności wiejskiej. Mogła ona pozyskiwać z lasu pewną ilość drewna, wypasać w lesie bydło, grabić ściółkę. Powodowało to duże szkody i wymagało ciągłych uzupełnień i poprawek na powierzchni upraw.
Na etapie zmiany władz, w kraju wyniszczonym wojną, niebagatelnym problemem stały się kradzieże, czasem przybierające postać najazdów na lasy całych wsi.
Na progu niepodległości leśnicy nie mieli wątpliwości: „Rany zadane naszym lasom nieprędko się zabliźnią i potrzeba będzie długich lat wytężonej pracy, aby bodaj częściowo doprowadzić je do stanu sprzed wojny”.
Pięć ustaw w spadku
W spadku po zaborach dostaliśmy lasy zagospodarowane według różnych zasad i modeli administrowania. W chwili odzyskania niepodległości na terenie Polski obowiązywało pięć ustaw o gospodarce leśnej, najróżniejsze akty wykonawcze czy instrukcje wewnętrzne. Nie było jednolitych struktur zarządzania. Brakowało kadr.
Władze pruskie zatrudniały w lasach państwowych wyłącznie leśników niemieckich. W zaborze rosyjskim działał Instytut Gospodarstwa Wiejskiego i Leśnictwa w Puławach. Jednak nawet po ukończeniu studiów na którejś z rosyjskich uczelni Polacy chcący pracować w lasach państwowych mogli to robić wyłącznie na terenie Rosji.
Najlepiej sytuacja wyglądała w zaborze austriackim. Polscy leśnicy byli zatrudnieni w administracji lasów państwowych – i pod koniec wojny to właśnie oni je przejmowali. W byłym Królestwie Polskim prawie połowa leśniczych rekrutowała się spośród samouków. Do poważnych problemów należał „brak uzdolnionego personelu strażniczego”: „Przeważnie cała ta falanga pracowników najniższej kategorii, pełniąca funkcje straży leśnej, nie posiada nawet elementarnego wykształcenia zawodowego”.
Brak leśników utrudniał przejmowanie lasów z rąk okupantów. Niemcy, uciekając pospiesznie, próbowali zatrzeć ślady własnej działalności. Delegowani przez polskie władze urzędnicy nie zastawali już w biurach swoich poprzedników ani dokumentacji. Nie mogło być mowy o dokonaniu odbioru lasów protokolarnie, z przeliczeniem przejętego inwentarza żywego i martwego, zakładów przemysłowych, zabudowań, zapasów drewna ściętego i pozostawionego w lesie.
Stan polskich lasów na terenach opuszczonych przez zaborców był jednakowo zły. Wymagał kompleksowego programu naprawczego, poczynając od odbudowy drzewostanów. Aby proces ten mógł nastąpić, należało stworzyć jednolitą administrację leśną.
Rolę tę wypełniał nowy Wydział Ochrony Lasów, a jednym z jego pierwszych zadań było ukrócenie niekontrolowanych wyrębów. Stojący na czele wydziału Miłobędzki formował kilkuosobowe zespoły leśników, które udawały się do opuszczonych przez Niemców nadleśnictw, by tworzyć tam nowe struktury organizacyjne. Tak powstawały pierwsze nadleśnictwa w pełni zarządzane przez Polaków.
Wkrótce uczynili z polskiego leśnictwa europejską potęgę.